Małgorzata Kozerawska: Kiedy przychodzimy na świat, jedno jest tylko pewne: kiedyś umrzemy. Nie rozmawiamy dziś o lęku związanym z naszą śmiercią, ale o tym, że każdy z nas prędzej, czy później zetknie się w swoim życiu z utratą kogoś bliskiego: matki, ojca, może rodzeństwa, a nie daj Boże - dziecka. Jak wiele osób radzi sobie jakoś z utratą, a ile popada w ciężką depresję?
Anna Bobowicz: - Wydawałoby się, że śmierć, która jest zjawiskiem naturalnym, powinna budzić również naturalne emocje, czy reakcje. Ale nie zawsze tak się dzieje. Z doświadczeń psychologów wynika, że jednak bardzo wiele osób ma trudności z przeżywaniem żałoby i dlatego wymaga dodatkowego wsparcia. Niektórzy przechodzą ten proces w domu, w otoczeniu bliskich i lepiej sobie radzą. Ale inni mają z tym problemy, co przekłada się na relacje z otoczeniem, czyli z rodziną, znajomymi, środowiskiem pracy. Wiele sfer tego życia zostaje zaburzonych. Im staramy się pomóc, tym bardziej, że wychodzenie z żałoby może trwać bardzo długo.
Czy były w Polsce badania, albo mamy jakieś dane z krajów zachodnich, jaki mniej więcej procent ludzi nie radzi sobie z wychodzeniem z traumy po utracie kogoś bliskiego?
- Spora grupa osób ma dużą trudność w domknięciu procesu żałoby i doświadcza głębokich, czasami skrajnych emocji, z którymi ciężko poradzić sobie samodzielnie. Nie ma jednoznacznych badań, bo problem dotyczy, prędzej czy później, tak wielu ludzi, że ciężko byłoby nawet zmierzyć ten procent.
Mówi się, że żałoba to rana, po której blizna długo się goi, bo brakuje nam wszystkiego: rozmów, wspólnych spacerów, a nawet kłótni i tłuczenia talerzy. Jak długo to trwa?
- To prawda, pozostaje pustka, którą ciężko wypełnić, choć się do tego dąży. Każda żałoba wymaga pełnego przeżycia, czyli wszystkich emocji, które nami targają. Nie da się ich niczym zagłuszyć. Dlatego często mówimy: żadne uciekanie w pracę, czy używki nie pomaga. Emocjonalne zamiatanie pod dywan tych uczuć też nie przynosi rezultatów, bo problem upomni się później o rozwiązanie w najmniej oczekiwanym momencie i uderzy ze zdwojoną siłą. Dlatego tak ważne jest, by żałobę przyjąć taką, jaka ona jest, nie zagłuszać, nie zmieniać. Ten proces może trwać latami, czasem do końca życia.
Ale chyba jest jakiś sposób, żeby ból obłaskawić, jakiś uniwersalny wzorzec dla ludzi, jak radzić sobie w różnych momentach jego przeżywania?
- Żałoba ma swoje cechy charakterystyczne, ale na podstawie ostatnich obserwacji odchodzimy od sztywnych reguł nazywania ich fazami. Są powroty do wcześniejszych okresów, które wydawały się już „przepracowane” i zamknięte. Psycholog musi każdy przypadek rozpatrywać indywidualnie, pozostawać wrażliwym i uważnie słuchać osoby w żałobie.
Od czego zaczynamy?
- Od szoku, odrętwienia i nieprzyjmowania do siebie, że coś się stało z kimś bliskim. Co ciekawe, ten stan towarzyszy nam zarówno w sytuacji nagłego wypadku, jak i wtedy, gdy ktoś był długotrwale i nieuleczalnie chory i można się było spodziewać, że ta śmierć jest bliżej niż dalej. Gdy nastąpi - jest moment zatrzymania, niedowierzania i zaprzeczania temu, co się stało.
Czyli tuż po tragedii mamy kamienną twarz, nie płaczemy, nie krzyczymy?
- Jest różnie. Albo zamrożenie emocji, o których pani mówi, albo wielka uczuciowa ekspresja. Wtedy też mogą pojawić się pierwsze sygnały płynące z ciała: podwyższone ciśnienie, problemy gastryczne, kołatanie serca, duszności. Spektrum jest bardzo szerokie. Słyszałam nawet, że kogoś bolały cebulki włosów. Niesłychane. Nasze ciało daje znać, że cierpimy. A jednocześnie w tym czasie musimy załatwiać formalności związane z pogrzebem i, o dziwo, dajemy sobie z tym radę. Gdzieś ta faza szoku i zatrzymania daje impuls do automatycznego załatwiania konkretnych zadań, tego, co trzeba zrobić i nie zastanawiać się nad niczym więcej. Czasem i to przerasta, ale się udaje. Moi podopieczni opowiadają o tym po trzech, czterech miesiącach i sami są zdziwieni, jakim cudem tego dokonali. A jednak.
Ale to nie koniec cierpień. Kolejny etap?
- Po stuporze jest fala rozpaczy, depresji. Codzienność zaczyna sprawiać coraz większy kłopot. Zaczynamy uświadamiać sobie, że nie ma już tej bliskiej osoby, a trzeba dalej żyć. I wtedy jest dużo gorzej niż w pierwszych 3-4 miesiącach, nawet do pół roku, bo rozpamiętuje się to, co było wcześniej. A życie biegnie dalej: trzeba wychowywać dzieci, robić zakupy, opłacać rachunki, czasami nas to przerasta. Przed nami kolejny pusty wieczór, weekend i samotność. Uważamy, że bycie samemu nie ma sensu. To najgorszy czas, trwający różnie, kilka lub kilkanaście miesięcy (skrajnie i dłużej). Czas, który najbardziej boli. Ale pojawiają się też pierwsze iskierki poprawy, bo ten okres przebiega, jak sinusoida: góra, dół, góra, dół.
I to normalne?
- Tak, są dni, kiedy człowiek nie wychodzi z domu spod koca i płacze, a kiedy indziej chce coś z sobą zrobić. Sytuację próbuje ratować rodzina. Tłumaczy, namawia, ale czasem trudno jej się „wstrzelić” w nastrój żałobnika, żeby go nie zranić swoją nadopiekuńczością. Niestety, bywa tak, że on sam ma później do nich pretensje, że gdzieś go tam nie zaprosili, albo, że na siłę chcieli go wyciągnąć z domu. Robi się błędne koło. Bardzo ważne, żeby sobie wytłumaczyć: nie ma zgadywania, domyślania się. Powiedz, czego chcesz. Zadbaj o siebie, idź do fryzjera, idź do pracy, do kina, na koncert bez poczucia winy. Ale też nie musisz, daj sobie czas i przestrzeń. Inaczej każda próba pomocy to będzie kula w płot. Nazywamy to instrukcją obsługi siebie samego.
Są efekty?
Tak, można to np. zauważyć w przypadku zmian w wyglądzie. Jest u nas tradycja chodzenia w czerni, ale po jakimś czasie to się zmienia. W ubiorze jest więcej szarości, a później pojawiają się kolory, są pomalowane paznokcie, zmiana fryzury. Ta osoba zaczyna widzieć siebie w lustrze, nie przez pryzmat kogoś, kto odszedł. Próbuje też własnej aktywności. Ale w innych przypadkach, choć będzie następować poprawa nastroju i zdrowia - nie będzie jej kompletnie widać w wyglądzie. Jedna z pań po stracie męża zorganizowała sylwestra i dała radę. Była z tego dumna, odzyskała własną tożsamość. Zdarzają się też sukcesy bardziej spektakularne, jak założenie własnej firmy, albo podjęcie wolontariatu, żeby zrobić coś dla innych. To naprawdę sukces.
Możemy uznać, że to wychodzenie do życia na nowo?
- Tak, choć nie mówimy tu o zakładaniu nowej rodziny, a i to się zdarza, ale o ułożeniu życia tak, jak ja chcę i stawianiu nowych wyzwań pod kątem siebie. To jest prawdziwe wychodzenie z żałoby. Nadal potrafię o zmarłej osobie myśleć i patrząc na zdjęcie, łzę uronię, ale nie ma już tego bólu.