Wstecz

Trudna żałoba w pandemii koronawirusa. Jak pomóc dzieciom?

Może wyjdziemy z pandemii poranieni, ale z większą wiedzą, jak oswoić śmierć. I z przekonaniem, że warto o niej rozmawiać - uważa psycholożka Agnieszka Paczkowska.

Dorośli rozumieją, że pokuta ma swój kres. Z dziećmi jest trudniej.
Shutterstock

Powiązane artykuły

Ewa Wilczyńska: Nastolatek zakaził rodziców koronawirusem, jego mama umarła. Stracił najbliższą osobę i wini siebie za jej śmierć. Do szkoły wkrótce wrócą dzieci z zupełnie nowym bagażem doświadczeń. Można się z nimi uporać?

Agnieszka Paczkowska, psycholożka z Hospicjum im. ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku, koordynatorka programu „Tumbo Pomaga", w którym wspiera dzieci i młodzież w żałobie: - Z mojego doświadczenia wynika, że w ludziach jest siła. Można przeżyć wielką traumę i odbudować życie. Choć ono już nigdy nie będzie takie samo.

Powrót do szkoły pomoże w tym czy przeszkodzi?

– Tragedią tej pandemii jest, że zabrakło filarów, na których dziecko w żałobie może się oprzeć. Wcześniej byli rówieśnicy, nauczyciele, lekcje, dodatkowe zajęcia, przestrzeń, gdzie dziecko mogło spontanicznie komuś coś wyznać, albo po prostu oderwać się od rodzinnej rzeczywistości. Więc dobrze, że taka możliwość znowu będzie. Ale trzeba się do niej przygotować. Nauczyciel powinien wejść w kontakt z taką rodziną i uczniem, powiedzieć mu, co może zrobić, gdyby poczuł się gorzej, np. pójść do szkolnego pedagoga czy zadzwonić do kogoś bliskiego. Dobrze też wcześniej ustalić, czy dziecko chce opowiedzieć klasie o tym, co się stało, czy może woli, by zrobił to nauczyciel. Może uczniowie chcą wykonać jakiś gest w stronę tej osoby. Uważam, że w każdej szkole w pierwszych tygodniach powinny być zorganizowane zajęcia o żałobie i stracie, a informacje o nich już teraz rozesłane do rodziców, by ich również uwrażliwić na ten temat. Trzeba przygotować uczniów na spotkanie z koleżankami i kolegami, którzy stracili bliskich, pobudzić ich empatię.

A kiedy konieczna jest pomoc terapeuty?

– Żałoba nie jest chorobą. Każdy z nas po stracie wchodzi w ten proces, by po jakimś czasie zbudować swój świat na nowo. Czasem to trwa parę miesięcy, przeważnie o wiele dłużej. Niepokojące jest dopiero, gdy stan psychiczny osoby w żałobie nie ewoluuje, jakby była na rondzie, z którego nie może wyjechać.

Co robić, żeby na tym rondzie nie zostać?

– Jednym pomagają rytuały społeczne, obrzędy religijne, innym spotkania z ludźmi. Ale w pandemii żałoba często przeżywana była całkowicie samotnie. Została we mnie taka historia: od chorej nastolatki zakaziła się cała rodzina, któregoś dnia stan mamy nagle się pogorszył. Nie zdążyła nawet doczekać pomocy i zmarła w karetce. A oni nadal byli w izolacji, więc w tych pierwszych dniach nikt nie mógł do nich przyjechać, żeby pogadać, po prostu pobyć czy pomóc w czymś. Zostali uwięzieni w klatce ze swoją rozpaczą. Potem okazało się, że tak będzie u setek rodzin.

Ważne jest, by się nie spieszyć

Jak wyglądała pomoc tej rodzinie?

– Tam na szczęście byli przyjaciele i to oni zgłosili się do nas na konsultacje, bo nie wiedzieli, jak mają rozmawiać. Zwłaszcza, że ta dziewczyna bardzo się obwiniała o śmierć mamy, mówiła, że powinna była bardziej uważać.

Co można powiedzieć w takiej sytuacji?

– Ważniejsze od mówienia jest słuchanie, co ta osoba ma do powiedzenia. Żeby mogła podzielić się uczuciami, emocjami, myślami. My nie powinniśmy tego oceniać ani racjonalizować. Trzeba się powstrzymać przed dobrymi radami i wszystkimi stwierdzeniami typu „zobaczysz, wszystko się ułoży", „kiedyś spojrzysz na to inaczej", „dasz radę", „musisz być dzielna", „każdy mógł ją zakazić". One cisną nam się na usta z bezradności. Tak bardzo chcemy pomóc, że ocieramy się o banał, który dla tej drugiej strony może być zamykający. Lepiej więc potwierdzać te emocje, które widzimy. Powiedzieć: „słyszę, jak ci ciężko", „widzę, jak się męczysz", zapytać: „jak ty to widzisz?", „w czym mogę cię odciążyć". I musimy uzbroić się w cierpliwość, bo te same rzeczy będziemy słyszeli pięć i dziesięć razy, i tyle razy spotkamy się z płaczem i bezradnością.

Ale jak od wyrzucania z siebie żalu przejść do poradzenia sobie z poczuciem winy?

– Już samo opowiadanie sprawia, że temperatura emocji się obniża, robimy miejsce, by spojrzeć na nie z innej strony. Ważne, by się nie spieszyć. Dać sobie prawo do smutku, żalu, złości i poczucia winy. Tego nie da się załatwić jedną czy drugą rozmową, nawet ze specjalistą. Chodzi przecież o miłość i odpowiedzialność za tę drugą osobę.

Miałam spotkanie z rodziną, która zrobiła grilla na działce i zaprosiła na niego dziadków. To było na świeżym powietrzu, wydawało się, że nie ma dużego ryzyka. Niestety, była wśród nich osoba bezobjawowa, babcia się zakaziła i zmarła. W czasie ich pierwszej wizyty nie było miejsca na nic innego niż obwiniane się, że gdyby nie ten grill, ona nadal by żyła. Ale w którymś momencie opłakiwania swojego zachowania – że po co ja tam poszłam, mogłam tego czy tamtego nie robić, tak bardzo żałuję, to moja wina – można zacząć sobie przebaczać. W pracy terapeutycznej wykorzystuję na przykład puste krzesło, by pacjent symbolicznie wyznał swą winę i przeprosił za nią zmarłego. Ważne też, by włączyło się racjonalne czy analityczne myślenie, że przecież dochowałam starań albo nie zrobiłam tego specjalnie. Kiedy rozmawiam z pacjentem, wspomagam się tym, co on do mnie mówi, pomagając mu dostrzec odpowiedź. Na przykład: „Słyszę, że odwiedzała pani wcześniej tatę dziesięć razy i nic się nie stało".

I to działa? Przecież wcześniej też może nie trzeba było go odwiedzać.

– To nie ma działać na panią czy mnie, tylko na osobę, która w tym jest. Każdy sam musi znaleźć takie wyjaśnienie, jakie mu pomoże. Gdybym to ja podawała je na tacy na pierwszym spotkaniu, najprawdopodobniej nie zostałoby przyjęte.

Potrzeba czasu, aby zyskać zaufanie nastolatka

Do jakich wniosków dochodzą pacjenci?

– Pracowałam z nastolatkiem, który zakaził się koronawirusem na imprezie, a potem od niego zakaził się i umarł ojciec. Jego brat bardzo obwiniał go o śmierć taty, wyrzucał mu, że gdyby został w domu, to nic by się nie stało. Poczucie winy u tego chłopaka było tak duże, że miał myśli samobójcze i się samookaleczał, dlatego mama zgłosiła go do psychologa. Po kilku spotkaniach pełnych wyrzutów sumienia doszedł do tego, że u niego w domu każdy tak żył, że przecież brat też spotykał się ze znajomymi. I że gdyby wiedział, co się stanie, nigdzie by nie poszedł. Uznał więc, że to była kwestia przypadku i każdy z rodziny mógł znaleźć się na jego miejscu.

A inny pacjent znalazł taką analogię, że gdyby jechał za szybko i spowodował wypadek, w którym jego mama straciłaby nogi, to na pewno by mu wybaczyła, bo przecież nie zrobił tego rozmyślnie, tylko z głupoty. Powiedział sobie: „Tak, popełniłem błąd, ale rzadko za jeden błąd płaci się taką cenę".

Praca z nastolatkiem jest inna niż z dorosłym?

– Potrzeba więcej czasu, żeby zyskać jego zaufanie, tym bardziej, że przeważnie nie przychodzi dlatego, że chciał, ale, że ktoś mu kazał. Jeżeli zgłasza się sam, to zwykle na początku jest to kontakt SMS-owy lub mailowy i dopiero kiedy poczuje, że terapeuta może go zrozumieć, decyduje się na spotkanie. Ale sama praca z nastolatkiem w gabinecie nie różni się specjalnie od tej z dorosłym.

A z dzieckiem?

– Z dziećmi przedszkolnymi i wczesnoszkolnymi jest trudniej, bo nie mają rozwiniętego aparatu poznawczego, żeby tę sytuację zanalizować. Do tego w tym wieku dominuje jeszcze myślenie, że wszystko dzieje się z ich powodu. I nie chodzi tylko o to, że zawiniły, przynosząc koronawirusa do domu. Mogą się pojawiać u nich myśli, że mama umarła, bo ostatnio źle o niej myśleli. Zalewają ich emocje, a przy tym zdarza się, że bardzo mocno je powstrzymują.

Dorośli rozumieją, że pokuta ma swój kres i tak jak w wymiarze sprawiedliwości kara jest czasowa, a potem człowiek ma czyste konto. Mogą z tym porównaniem funkcjonować. A u małych dzieci trzeba szukać prostych analogii, że na przykład sprawili komuś przykrość, ale im wybaczył. Albo miały poczucie winy, bo zrobiły coś źle, a potem im przeszło. Szukamy przykładów z ich życia, żeby na tej podstawie mogły się rozgrzeszyć. W przypadku dzieci, z którymi pracowałam, było o tyle prościej, że one tego koronawirusa przynosiły ze szkoły. Można więc było iść w kierunku, że nie dało się tego uniknąć, bo przecież musiały chodzić na lekcje. I chociaż wszyscy byli ostrożni, to ich koledzy albo nauczyciele chorowali.

Staramy się pracować systemowo. Nie tylko z dzieckiem czy nastolatkiem, ale też z jego rodziną. Dorosły powinien zrozumieć siebie w tej sytuacji, usłyszeć, co pomaga w procesie żałoby: rozmowy, wspominanie, bycie razem. To jego wsparcie najbardziej owocuje, bo z rodzicem jest się codziennie.

Dziecko ma prawo wiedzieć, czy rodzic umrze

Rodzice są na to gotowi? Mam poczucie, że w ogóle nie potrafimy rozmawiać o śmierci, a co dopiero z dzieckiem.

– Mówimy w fundacji, że dzieci są ważnymi niewidzianymi albo inaczej: zapomnianymi żałobnikami. Nawet jeśli w rodzinie jest choroba przewlekła, rzadko są w nią angażowane, a co dopiero, kiedy przebieg, tak jak po zakażeniu koronawirusem, jest nagły. Mamy złudne przekonanie, że jesteśmy w stanie ochronić dziecko przed złem tego świata, a to, paradoksalnie, działa na jego szkodę. Przecież ono żyje w tym domu i nas widzi. Nie doceniamy jego funkcjonowania emocjonalnego i poznawczego. To, że nie potrafi nazwać swoich uczuć, nie znaczy, że ich nie przeżywa. Dziecko powinno mieć okazję do stawiania pytań i otrzymywania odpowiedzi dostosowanych do wieku na każdym etapie choroby bliskiej osoby.

Powinniśmy też mówić wprost: tatuś albo mamusia mogą umrzeć?

– To zależy jak te rozmowy będą się toczyć, na jakie informacje dziecko będzie gotowe. Możemy powiedzieć: „Widzę, że o tym myślisz" albo „Zastanawiasz się, co będzie dalej", żeby lepiej zrozumieć, czego ono od nas oczekuje. I jeżeli po naszych odpowiedziach, w których już sugerujemy, że jest źle, dziecko nie zmienia tematu i dalej dopytuje, to tak, możemy powiedzieć, że może tak być, że tata czy mama umrze. Ono ma prawo wiedzieć. Tak jak my się załamujemy, płaczemy w nocy, nie chodzimy do pracy albo rzucamy się w jej wir, tak ono też może być zrozpaczone. Taka rozmowa przygotuje je do tego, co będzie dalej.

Tylko, że czasu na przygotowanie się może już nie być.

– I to jest kolejna tragedia tej pandemii. Żałoba ma ostrzejszy przebieg, jeśli jest nagła i niespodziewana. Brakuje czasu, żeby ogarnąć tę sytuację umysłem, nie ma kiedy wybrzmieć gniew, żal, smutek. Bo jeśli jest ileś rozmów, wylanych łez i każdy w swoim tempie dopuszcza do siebie myśl, że w pewnym momencie tego bliskiego może nie być, to później, już po jego śmierci, łatwiej jest w ten proces żałoby wejść. A tu jesteśmy kompletnie nieprzygotowani, dużo spraw w relacjach ze zmarłym może być niedokończonych albo nagle przerwanych, często nie było nawet tego ostatniego pożegnania, przez co niezgoda na śmierć jest jeszcze większa, a pojawiające się emocje tak silne, że częściej wymagają interwencji specjalisty. Właśnie takich historii mamy teraz najwięcej. Ostatnio wspierałam młodą rodzinę z dziećmi w wieku szkolnym, w której wszyscy chorowali na COVID-19. Czwartego dnia tata źle się poczuł, zadzwonili po karetkę, ale odmówili im pomocy, bo na tle innych zgłoszeń wyglądał jeszcze nie najgorzej i miał dobry numer PESEL. Dopiero drugiego czy trzeciego dnia, po kolejnych telefonach, udało się otrzymać pomoc, ale jego stan był już na tyle zły, że prawie natychmiast został podłączony do respiratora. Jeszcze zanim wyjechał do szpitala, powiedzieli sobie najważniejsze rzeczy, bo już wiedzieli, że sytuacja jest poważna, ale też nie chcieli tego do siebie przyjąć. Potem leczenie ciągnęło się dwa czy trzy tygodnie i nawet wydawało się, że on z tego wyjdzie, lekarze byli optymistyczni. Te dzieci wróciły wtedy do świata dziecięcego, aż tu nagle zadzwonili ze szpitala, żeby przyjechali się pożegnać. Więc mimo, że śmierć poprzedziły tygodnie choroby, to zwroty akcji spowodowały, że i tak była ona nagła i niespodziewana. I w te pierwsze dni oni kompletnie nie wiedzieli, co się dzieje, byli zupełnie odrealnieni.

Jak wtedy dorosły ma wspierać dziecko?

– Tam nie było takiej możliwości, bo matka była kompletnie załamana. Wtedy trzeba szukać innych bliskich, cioci, babci, dziadka, którzy są w stanie tę sytuację udźwignąć. Tam te osoby na szczęście były.

O odchodzeniu warto rozmawiać

Ale niektóre dzieci takiego zaplecza nie mają.

– Ostatnio konsultowałam dla szkoły sytuację dziewczynki z rodziny dysfunkcyjnej, w której codziennością był alkohol. A zmarła matka była jedyną osobą, która jeszcze trzymała ich wszystkich w ryzach. Dzieci zawsze miały tam jednak słabą pozycję, a do tego doszły oskarżenia, że to dziewczynka odpowiada za tę śmierć, bo przyniosła koronawirusa ze szkoły. To było mocne bezpośrednie wzbudzanie poczucia winy, ciągłe podkreślanie, że ona zabiła matkę, co świadczyło o tym, jak bardzo cierpieli i nie mogli sobie z tym poradzić.

Czy tej dziewczynce udało się jakoś pomóc?

– W tę sytuację bardzo zaangażował się jeden z nauczycieli, któremu dziecko zaufało. I mimo zdalnego nauczania zaproponował jej zajęcia na terenie szkoły, żeby chociaż na kilka godzin mogła się wyrwać z domu. Dzięki temu spotkała się z rówieśnikami, wymyślaliśmy też różne zajęcia, by ułatwić jej ten proces wybaczania i żałoby. Na przykład razem z nauczycielem rozmawiała o zmarłej mamie, mogła przynieść jej zdjęcia, napisać do niej list, zrobić pudełko wspomnień i apteczkę pierwszej pomocy emocjonalnej. Czytali też razem fundacyjne „Bajki Plasterki", które ułatwiają rozmowę o śmierci.

A jakie mogą być konsekwencje nieprzepracowania poczucia winy i straty?

– Pojawiają się różne trudności w życiu emocjonalnym, najczęściej w relacjach z bliskimi. Drobne sprzeczki mogą stawać się wielkimi kłótniami. Może pojawić się depresja albo zaburzenia lękowe, u dzieci często też zachowania agresywne lub autoagresywne, zaburzenia odżywiania, poważne problemy z koncentracją uwagi. I nie są to przejściowe problemy, ale stany przewlekłe, nawracające i długotrwałe.

Niestety mam poczucie, że to będzie doświadczenie pokoleniowe, dużo osób zostanie z niezagojonymi ranami i nieprzeżytymi żałobami.

Nie czuje się pani przytłoczona tymi historiami?

– Ja jeszcze trochę nie wiem, w jakim jestem położeniu. Na szczęście pracujemy w zespole psychologicznym, więc nie jestem sama. Pracy jest dużo, do fundacji zgłasza się dwa, a nawet trzy razy więcej pacjentów niż wcześniej. I pierwszy raz w życiu moja praca wyszła z gabinetu na zewnątrz. Do niedawna wśród znajomych, przyjaciół i rodziny nikt o śmierci nie rozmawiał. To była dobra przeciwwaga, by mimo codziennego z nią obcowania radzić sobie w życiu, ale czasem czułam się jakby odrealniona. Teraz w moim otoczeniu też dzieją się poważne rzeczy, ludzie zaczynają odczuwać duże emocje i chcą o nich mówić. To daje mi nadzieję, że może wyjdziemy z pandemii poranieni, ale z większą wiedzą, jak oswoić śmierć. I z przekonaniem, że warto o niej rozmawiać.