"To zwykłe kunktatorstwo i tchórzostwo! - krzyczał gen. Leopold Okulicki, używający wówczas pseudonimu „Kobra" i będący zastępcą szefa sztabu Komendy Głównej AK. - Z wyjątkiem Piłsudskiego Polska nie miała szczęścia do dowódców, i dlatego przegraliśmy wszystkie powstania!"
To ostatnie odnosiło się do komendanta głównego gen. Tadeusza „Bora" Komorowskiego .
W porannej odprawie 31 lipca 1944 roku przy ul. Pańskiej w Warszawie uczestniczyli wszyscy najważniejsi oficerowie Komendy Głównej - w sumie dziewięć osób. Przez cztery godziny spierali się, czy należy wydać rozkaz do walki. Decyzja, że należy ją podjąć, zapadła dziesięć dni wcześniej, ale czy właśnie nadszedł ten moment? Zdania były podzielone.
Okulicki, który w przeciwieństwie do ważącego każde słowo i decyzję „Bora", miał gwałtowną naturę i silną osobowość, uważał, że rozkaz należało wydać już dawno. Nie krył wściekłości, że odprawa nie przebiega po jego myśli: "Nie trzeba nam ani planów, ani przygotowań. Potrzebny jest tylko rozkaz, a milion warszawiaków rzuci się na Niemców z karabinem, butelką, kijem... Trzeba tylko, żebyśmy mieli odwagę ten rozkaz wydać".
„Bór" wysłuchał go ze spuszczoną głową, a po chwili zarządził głosowanie. Za wydaniem rozkazu, oprócz Okulickiego, byli jeszcze płk Jan Rzepecki „Prezes", szef Biura Informacji i Propagandy, oraz płk Józef Szostak „Filip", szef oddziału operacyjnego; przeciw: płk Janusz Bokszczanin „Sęk", zastępca szefa sztabu ds. operacyjnych, płk Kazimierz Iranek-Osmecki „Heller", szef wywiadu, płk Kazimierz Pluta-Czachowski „Kuczaba", szef łączności, płk Antoni Chruściel „Monter", dowódca okręgu warszawskiego. „Bór" oraz gen. Tadeusz Pełczyński „Grzegorz", szef sztabu KG AK, nie głosowali.
„Bór" policzył głosy. "Skoro większość sądzi, że chwila jeszcze nie nadeszła, dzisiaj decyzja nie zapadnie" - oświadczył.
Cztery godziny później jednak ją podjął.
Powstanie warszawskie ostatnią szansą na niepodległość
Jeszcze w marcu 1944 roku w planach akcji „Burza", której celem było wyzwalanie miast na wschodzie i występowanie w nich w roli gospodarza wobec wojsk sowieckich, Warszawy nie było. „Bór" zakładał jedynie, że oddziały warszawskie będą chronić cywilów, a poza stolicą nękać tyły cofających się Niemców. Dlatego też większość broni trafiała z Warszawy do oddziałów na wschodzie uczestniczących w „Burzy".
14 lipca „Bór" raportował do Londynu, że Niemcy, spodziewając się walk w Warszawie, zamieniają swoje placówki w fortece. "Powstanie nie ma widoków powodzenia. Może udać się jedynie w wypadku załamania się Niemców i rozkładu wojska. W obecnym stanie przeprowadzenie powstania nawet przy wybitnym zasilaniu w broń i współdziałaniu lotnictwa oraz wojsk spadochronowych byłoby okupione dużymi stratami" - pisał.
Tydzień później zmienił zdanie pod naciskiem grupy oficerów z Okulickim na czele, uważających, że stolicę trzeba za wszelką cenę oswobodzić własnymi siłami przed wkroczeniem Armii Czerwonej. 21 lipca na spotkaniu z Pełczyńskim i Komorowskim Okulicki zgłosił wniosek, żeby AK zdobyła miasto, i po burzliwej rozmowie „Bór" go zaakceptował. Jak tłumaczył we wspomnieniach, powody zmiany oceny sytuacji były „natury wojskowej, politycznej i ideologicznej". Okulicki przekonywał, że wyprowadzenie w krótkim czasie walki poza miasto, jak wcześniej planowano, jest logistycznie niemożliwe. A poza tym podczas tej operacji oddziały i tak uwikłałyby się w starcia w stolicy.
"Względy polityczne i ideologiczne były oczywiste. Powstanie było ostatnią szansą na stoczenie walki z Niemcami i zamanifestowanie woli zachowania niepodległości - tłumaczył „Bór". - Zaprzeczyłoby również kłamstwom szerzonym przez propagandę sowiecką o bierności kraju i o naszych rzekomych sympatiach niemieckich. Mieliśmy nadzieję, że nasza walka wywoła wreszcie odgłos w całym świecie. Musiała się Rosja zdecydować - aut-aut: albo uznać nas, albo siłą złamać na oczach świata".
Powstanie warszawskie - konieczność historyczna
Dzień po podjęciu decyzji o walce o Warszawę „Bór" podyktował depeszę do Londynu utrzymaną w zupełnie innym tonie niż ta z 14 lipca. Informował, że Niemcy ponieśli dotkliwą klęskę. Przewidywał, że ruch sowiecki na zachód będzie szybki i dojdzie bez większych skutecznych przeciwdziałań niemieckich do Wisły, i przejdzie ją w dalszym ruchu na zachód. Przypominał też o zamachu na Hitlera dokonanym 20 lipca przez płk. Clausa von Stauffenberga w Wilczym Szańcu w Gierłoży na Mazurach.
22 lipca o swej decyzji poinformował delegata rządu na kraj Jana Stanisława Jankowskiego, który ją zaaprobował. Dwa dni później zrobiła to też Komisja Główna Rady Jedności Narodowej, czyli konspiracyjna reprezentacja partii politycznych. Podczas spotkania z przedstawicielami RJN Komorowski zapytał przedstawicieli władz cywilnych, ile potrzeba czasu, żeby przed wkroczeniem Sowietów obsadzić urzędy i przygotować się do wystąpienia w roli gospodarza. Odpowiedź brzmiała: 12 godzin.
Kiedy podczas późniejszej odprawy „Bór" zapytał o to samo członków sztabu, płk Bokszczanin uznał, że to niewykonalne. Wtedy gen. Pełczyński stwierdził z naciskiem: - Panie pułkowniku, w wojsku każde zadanie jest wykonalne.
A Okulicki dorzucił oschle: "Pesymista, defetysta, protestant".
Bokszczanin nie krył swego sceptycyzmu co do pomysłu powstania. Uważał, opierając się m.in. na raportach dowódcy okręgu warszawskiego płk. Chruściela „Montera", że powstańcy są za słabo uzbrojeni, by pokonać Niemców.
Ale niepowodzenie nie było brane w rachubę i nie było żadnych przewidywań na wypadek przegranej lub przeciągania się walk - wspominał Bokszczanin. Decyzję walki traktowano jako konieczność historyczną, a wynik nie budził wątpliwości. Wiara i pewność w zwycięstwo były niezachwiane, a najmniejsza wątpliwość lub zastrzeżenie były kwalifikowane jako małoduszność i defetyzm.
Sytuacja militarna coraz korzystniejsza
Wybuch powstania był więc przesądzony, choć w Komendzie Głównej nikt nie miał wątpliwości, co się stanie po ewentualnym opanowaniu Warszawy przez siły polskie i wkroczeniu Sowietów. Kilka dni wcześniej uwięzili oni wileńskie dowództwo AK i władze cywilne, które się ujawniły.
22 lipca o godz. 20.15 Radio Moskwa poinformowało o powołaniu przez kontrolowaną przez Sowietów Krajową Radę Narodową Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego jako tymczasowego organu władzy wykonawczej. W swoim manifeście PKWN określał rząd w Londynie i jego delegaturę w kraju jako władzę „samozwańczą i nielegalną".
"Tymczasem prący do powstania oficerowie oceniali, że sytuacja militarna staje się coraz bardziej sprzyjająca. Od 22 lipca przez trzy dni przez Warszawę ciągnął pochód rozbitych wojsk niemieckich. W obserwujących tę pielgrzymkę tłumach słyszało się pytanie: Na co my jeszcze czekamy?" - wspominał płk Jan Rzepecki.
Ewakuacja administracji niemieckiej przybrała formy paniczne. Przestała wychodzić prasa, zamknięto pocztę, uciekło gestapo.
25 lipca na rozkaz „Bora" „Monter" postawił oddziały w stan czujności, co było sygnałem, że powstanie wybuchnie na pewno. Jesteśmy gotowi w każdej chwili do walki o Warszawę. Przybycie Brygady Spadochronowej (sformowanej na Zachodzie Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Stanisława Sosabowskiego) będzie miało olbrzymie znaczenie polityczne i taktyczne. "Przygotujcie możliwość bombardowania na nasze żądanie lotnisk pod Warszawą. Moment rozpoczęcia walki zamelduję" - raportował „Bór" do Londynu.
Uderzające jest, że w ogóle nie prosił o zgodę na podjęcie walki, lecz po prostu informował, że decyzja już zapadła. Tymczasem zgodnie z instrukcją rządu z 27 października 1943 r. władze krajowe mogły jedynie ocenić możliwości rozpoczęcia walki, a ostateczna decyzja i wybór momentu należały do rządu emigracyjnego i naczelnego wodza. W połowie lipca 1944 r. „Bór" nie brał już tej instrukcji pod uwagę.
Pod koniec lipca liczyła się tylko Warszawa
Był to skutek konfliktu toczącego się w Londynie między naczelnym wodzem gen. Kazimierzem Sosnkowskim i premierem Stanisławem Mikołajczykiem, którzy diametralnie różnili się w ocenie tego, jak należy się zachować w obliczu wkraczających do Polski wojsk sowieckich.
Mikołajczyk uważał, że AK powinna prowadzić dywersję na niemieckich tyłach i - nawet mimo tego, co stało się w Wilnie - starać się współdziałać z Armią Czerwoną. Władze cywilne miały się ujawniać jako reprezentanci rządu londyńskiego i współpracować przy tworzeniu nowej administracji. Takie zalecenia premier wysyłał 4 lipca do delegata rządu, ale w swoich pomysłach szedł dalej; pytał mianowicie, czy skoro akcja „Burza" i tak trwa, to czy nie warto jej ogłosić powstaniem powszechnym. Wszystko to miało przekonać Sowietów, że Polacy - jak pisał w depeszy - nie tylko wyrażają „gotowość kolaboracji", ale też ułatwiają im zwycięski marsz na zachód.
26 lipca Mikołajczyk miał lecieć do Moskwy i wierzył, że powstanie w Polsce stanie się mocną kartą przetargową w rozmowach ze Stalinem. Że spektakularne sukcesy ruchu oporu przy dyplomatycznym wsparciu Londynu i Waszyngtonu pozwolą mu nie tylko odbudować stosunki z ZSRR, zerwane przez Stalina w kwietniu 1943 r. po ujawnieniu zbrodni katyńskiej, ale też wywalczyć dla powojennej Polski jakąś formę niezależności.
Sosnkowski wykluczał jakiekolwiek porozumienie z Sowietami, uważając, że Stalin chce z Polski zrobić kolejną republikę ZSRR. Nadziei na odrodzenie Polski nie widział w szukaniu porozumienia z Sowietami, lecz w przyszłym konflikcie między Wschodem i Zachodem. Podróż Mikołajczyka do Moskwy uważał za szkodliwą i sprzeciwiał się również wybuchowi powstania, uważając, że pociągnie ono za sobą jedynie morze ofiar. A jednak 7 lipca wysłał do „Bora" niejasną depeszę, która wkrótce stała się podstawą do decyzji o podjęciu walki.
Z jednej strony Sosnkowski przewidywał, że Niemcy, by powstrzymać Sowietów, przerzucą w okolice Warszawy ogromne siły, i oceniał, że walka nie ma sensu. Ale z drugiej w przesłanej do kraju instrukcji znalazł się też następujący punkt: „Jeśli przez szczęśliwy zbieg okoliczności w ostatniej chwili odwrotu niemieckiego, a przed wkroczeniem oddziałów czerwonych, powstaną szanse choćby przejściowego i krótkotrwałego opanowania przez nas Wilna, Lwowa, innego większego centrum lub pewnego ograniczonego niewielkiego choćby obszaru - należy to uczynić i wystąpić w roli pełnoprawnego gospodarza".
Sosnkowski zakazywał więc walki, ale jednocześnie zalecał opanowanie „większego centrum". 21 lipca, gdy zapadała decyzja o walce, mogła to być już tylko Warszawa.
Stanisław Mikołajczyk stawia kropkę nad "i"
11 lipca naczelny wódz wyjechał do Włoch na inspekcję 2. Korpusu Polskiego i był to jeden z elementów rozgrywki, jaką prowadził z Mikołajczykiem. Jego adiutant, kpt. Witold Babiński, pisał po wojnie, że w przypadku kapitulacji [premiera w Moskwie] wobec żądań sowieckich, prowadzących w rozumieniu generała do nowego rozbioru Polski i do utraty wolności, wypowie w imieniu sił zbrojnych posłuszeństwo rządowi.
Wyjazd Sosnkowskiego okazał się równie brzemienny w skutki jak jego instrukcja z 7 lipca - naczelny wódz pozbawił się bowiem, najpewniej rozmyślnie, wpływu na decyzje zapadające w sprawie powstania. Jego instrukcje słane odtąd z Włoch przez Londyn docierały do kraju z dużym opóźnieniem i biorąc pod uwagę szybko zmieniającą się sytuację, stawały się nieaktualne. Niektóre - w ocenie władz w Londynie - były przez to tak niedorzeczne, że ich nie wysyłano albo były cenzurowane. Także te, w których wódz protestował przeciw wybuchowi powstania.
Sosnkowski wrócił z Włoch dopiero 6 sierpnia, gdy walka już trwała. Gen. Marian Kukiel, minister obrony narodowej w rządzie Mikołajczyka, pisał: "Sosnkowski był przeciwny powstaniu, ale nie mógł się zdobyć na decyzję zabronienia go, gdyż nie chciał być tym, który jest przeciwko dalszej walce z Niemcami. (...) Niemniej, kiedy 25 lipca radio podało pobudkę wojska polskiego (...), to wszyscy wiedzieli, że idzie do powstania. Sądziłem, że Sosnkowski zaraz do Londynu wróci. On jednak nie wracał i w depeszach, które wysyłał, mówiących o dekoracjach, audiencji u Papieża, wizycie u de Gaulle'a i innych takich ważnych rzeczach, robił sobie jakieś alibi na pozostanie we Włoszech".
Nie chciał być w Londynie. Nie miał cywilnej odwagi, aby jasno i krótko powiedzieć: „Zabraniam walki w Warszawie, gdyż bez uprzedniego ułożenia się z Rosjanami nie widzę żadnych szans jej powodzenia".
Podejmując decyzję o walce, dowódca AK i delegat rządu mieli więc od premiera zachętę do ogłoszenia powstania oraz instrukcję naczelnego wodza, w której wspominał o zdobyciu jakiegoś „większego centrum". Wbrew instrukcji z października 1943 r. decyzja spoczęła więc całkowicie w ich rękach.
Pięć dni później Mikołajczyk postawił zresztą kropkę nad "i", wysyłając do Warszawy depeszę z pełnomocnictwem dla delegata rządu do ogłoszenia powstania w momencie przez siebie wybranym. Najprawdopodobniej dokonał przy tym manipulacji, bo jego ministrowie twierdzili później, że decyzja w sprawie pełnomocnictw w ogóle nie zapadła, jedynie nad nią dyskutowano. Byli oburzeni, gdy dowiedzieli się o depeszy premiera.
Kiedy Warszawa ma ruszyć na wroga?
W Komendzie Głównej nie było wątpliwości, że powstanie powinno wybuchnąć podczas zajmowania przez Armię Czerwoną Pragi i - jak sądzono - bezładnej ucieczki Niemców z lewobrzeżnej części miasta. Tyle że - jak meldował „Bór" do Londynu - po wyraźnie panicznej ewakuacji Warszawy od 22 do 25 lipca [Niemcy] okrzepli. Władze administracyjne powróciły i objęły z powrotem urzędowanie. A wywiad donosił, że Wehrmacht, tak jak przewidywał Sosnkowski, ściąga w rejon stolicy nowe jednostki pancerne. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy szykują się do kontrofensywy.
O współdziałaniu z dowództwem sowieckim oczywiście nie mogło być mowy. Pozostawało więc śledzić, co się dzieje na wschód od Wisły.
W Komendzie Głównej cały czas spierano się o to, który moment będzie najlepszy do rozpoczęcia walki, a niektóre dyskusje przeradzały się w kłótnie. Zdaniem gen. Okulickiego rozkaz powinien być wydany już 28 lipca. Płk Bokszczanin uważał, że to za wcześnie, że trzeba czekać, aż Sowieci zajmą przyczółek mostowy na Pradze i przystąpią do przeprawy przez Wisłę.
„Miał rację, lecz jego racja była nie do przyjęcia, ponieważ niszczyła naszą rację bytu" - pisał po wojnie szef wywiadu płk Kazimierz Iranek-Osmecki. „Dlatego też Okulicki, zamiast słuchać go, odpowiedział, wyrażając nasze najgłębsze uczucia: «Dobrze, jeśli Rosjanie nie przyjdą, wówczas damy światu dowód ich perfidii, pokażemy ich wszystkich takich, jakimi w rzeczywistości są - czerwonymi faszystami». (...) Od początku streszczał swą strategię w sposób następujący: należy zająć miasto i utrzymać je aż do nadejścia Armii Czerwonej, jeśli nie nadejdzie - umrzeć".
Propagandowa ofensywa komunistów
W ocenie zwolenników walki argumentów do jej natychmiastowego rozpoczęcia dostarczała każda godzina. 27 lipca władze niemieckie ogłosiły, że następnego dnia do kopania okopów ma się stawić 100 tys. ludzi. Warszawiacy całkowicie zignorowali to wezwanie; widząc to, „Monter" samowolnie ogłosił stan pogotowia w oddziałach, co oznaczało wstęp do rozpoczęcia walki. Nazajutrz „Bór" kazał mu co prawda rozkaz odwołać, ale 80 proc. powstańców było już zmobilizowanych.
Kolejnym impulsem stawała się propaganda komunistów. 29 lipca w mieście pojawiły się afisze podpisane przez płk. Juliana Skokowskiego, agenta sowieckiego i komendanta Polskiej Armii Ludowej, z informacją, że delegat rządu i cała Komenda Główna AK uciekli z miasta. „W tych warunkach przejmuję od dzisiaj dowództwo wszystkich jednostek sił oporu" - pisał Skokowski i wzywał konspiracyjne oddziały do wyrwania stolicy z rąk Niemców.
W podobnym tonie utrzymane były odezwy Związku Patriotów Polskich transmitowane przez rozgłośnię moskiewską i nadającą stamtąd radiostację Kościuszko. Stwarzało to obawy, że inicjatywę w wyzwalaniu kraju przejmą komuniści.
Ale i tego dnia „Bór" nie wydał rozkazu do walki. Na wniosek „Montera" ustalono jedynie, że powstanie zacznie się o godz. 17, a nie - jak wcześniej planowano - w nocy. W godzinach szczytu łatwiej będzie bowiem zaskoczyć Niemców.
O czym raportował Jan Nowak Jeziorański?
30 lipca na posiedzeniu sztabu AK w mieszkaniu przy ul. Śliskiej 6 stawił się przybyły z Włoch por. Jan Nowak (Jeziorański) , kurier od naczelnego wodza. Przywiezione przez niego instrukcje pokrywały się z depeszą z 7 lipca. Nowak miał jednak kasandryczne wieści: Zachód porozumiał się już ze Stalinem w sprawie powojennego porządku i stref wpływów, a Polska znajdzie się w sowieckiej. Powstanie nie może liczyć ani na masowe zrzuty broni, ani na przysłanie polskiej brygady spadochronowej.
„Obecni przy stole (...) słuchają w milczeniu, z natężoną uwagą i rosnącym przygnębieniem" - opisywał Nowak.
Po sprawozdaniu wziął go na stronę gen. Pełczyński. „– Nie mam żadnych złudzeń, co nas tu czeka po wejściu Rosjan i ujawnieniu się, ale choćby mnie spotkało najgorsze, wolę to aniżeli zrezygnowanie ze wszystkiego bez walki. Musimy spełnić nasz obowiązek do końca – powiedział".
Powstanie warszawskie bez odwrotu – rozkazy wydane
31 lipca podczas porannej odprawy gen. Okulicki wybuchł, zarzucając komendantowi głównemu „tchórzostwo i kunktatorstwo", i żądał natychmiastowego wydania rozkazu rozpoczęcia walki. A gdy płk Kazimierz Pluta-Czachowski, powołując się na raport „Montera" o fatalnym uzbrojeniu, stwierdził, że w takiej sytuacji Komenda Główna AK nie ma prawa tego robić, Okulicki wygłosił tyradę: - Atakując, zdobędziemy wiele broni. Ludność jest u kresu wytrzymałości. Jeśli panowie nie wydacie rozkazu do walki, to da go ktoś inny i jedynym rezultatem tego będzie, że przestaniecie istnieć. Ale może już panów nie ma.
"Po odprawie zakończonej niekorzystnym dla Okulickiego głosowaniem, dowódca okręgu płk Chruściel «Monter» wsiadł na rower i pojechał na Pragę. Około godz. 15 szef jego sztabu ppłk Stanisław Weber «Chirurg» zameldował mu, że Niemcy szykują kontruderzenie na froncie, bo wywiad donosi o gromadzonych na północny wschód od miasta czołgach. («Monter») wysłuchał mnie uważnie bez żadnego komentarza i natychmiast odjechał do kwatery «Bora»" - wspominał „Chirurg".
"Na popołudniowej odprawie sztabu «Monter» miał się stawić o godz. 18, ale przyjechał godzinę wcześniej, i to z wiadomością, że Sowieci wdarli się w przyczółek niemiecki (na Pradze), zdezorganizowali jego obronę i że Radość, Miłosna, Okuniew, Wołomin i Radzymin są już w ich rękach" - wspominał ten moment Komorowski.
Po krótkiej naradzie komendant główny uznał, że nadszedł moment rozpoczęcia walki. Sprowadzony natychmiast delegat rządu i wicepremier Jan Stanisław Jankowski zatwierdził jego decyzję. Rozkaz wybuchu powstania został wydany.
Kilkanaście minut później do kwatery dotarł szef wywiadu płk Iranek-Osmecki „Heller". Zastał w niej samego już „Bora", który oznajmił mu, że wyznaczył Godzinę W na następny dzień na 17. "Popełnił pan błąd - odpowiedział „Heller". - Informacje „Montera" nie są ścisłe. Otrzymałem właśnie ostatnie raporty od moich miejscowych agentów. Dementują wyraźnie pogłoski, że przyczółek mostowy na Pradze został rozbity. Przeciwnie - potwierdzają wszystko to, o czym mówiłem rano: Niemcy przygotowują się do kontrnatarcia".
Iranek-Osmecki opisywał po wojnie, że „Bór" był kompletnie zdezorientowany. Poradził mu odwołać rozkaz. "Mój Boże, już szósta - miał odpowiedzieć Komorowski. - Już przeszło godzina, jak «Monter» wyszedł. Dawno już pewnie zdążył rozesłać rozkazy. Za późno, nie możemy już nic zrobić".
Tekst powstał w oparciu o książki i publikacje: Jan M. Ciechanowski, „Powstanie Warszawskie"; Jan M. Ciechanowski, „Na tropach tragedii"; Tadeusz Bór-Komorowski, „Armia podziemna"; Jan Nowak-Jeziorański, „Kurier z Warszawy"; Norman Davies, „Powstanie '44", Jan Rzepecki, Jerzy Kirchmayer, Aleksander Skarżyński, Jan Matałowski, „Geneza powstania warszawskiego - dyskusje i polemiki", Tomasz Borkowski, „Decyzja «W»".