Adam Leszczyński: Czy powstanie warszawskie miało sens? I czy w ogóle wolno nam stawiać takie pytanie? Nie będzie obraźliwe dla tych, którzy zginęli?
Dr Janusz Marszalec, historyk, w latach 2008-2017 zastępca dyrektora Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku: - Trzeba stawiać takie pytania i nie uwłacza to pamięci zmarłych. Zwłaszcza teraz, w wolnej Polsce, gdy nie musimy tworzyć wspólnego frontu przed kłamstwami sowieckiej propagandy opluwającej AK i milczeć, aby nie stanąć w jednym rzędzie z krytykami niereprezentującymi polskiego interesu. Trzeba mówić również to, że zamysł powstania wywodził się z nieszczęśliwej polskiej tradycji romantycznej, na którą nałożyła się równie nieszczęśliwa kalkulacja polityczna. W 1944 r. powtórzyliśmy wszystkie błędy naszych powstań od XVIII w., może z wyjątkiem wielkopolskiego, bo to jako jedyne zakończyło się sukcesem. Przede wszystkim decyzja o powstaniu została podjęta mimo zupełnie niesprzyjającej sytuacji międzynarodowej. Miało być ono ostatnią próbą ratowania niepodległości, wyplątania się z sytuacji politycznej, w której za zgodą Zachodu Polska przeszła w strefę wpływów Stalina. Desperacką próbą znalezienia wyjścia z sytuacji. Tyle że tego wyjścia nie było. Przegraliśmy.
Łatwo być mądrym po szkodzie. Przecież nasi przywódcy nie wiedzieli jeszcze, że Polska została oddana Stalinowi?
- To prawda. Kiedy zapadała decyzja o wybuchu powstania, kierownictwo państwa podziemnego i rząd w Londynie nie miały pełnej wiedzy o negocjacjach pomiędzy aliantami. Ale mały doświadczenia z akcji „Burza" na Wileńszczyźnie czy we Lwowie, operacji, podczas której AK miała oswobadzać obszary wschodniej Polski przed wejściem Armii Czerwonej i występować wobec niej w roli gospodarza. Miały też ogólną znajomość tego, jak działa państwo Stalina. Od stycznia 1944 r., kiedy Armia Czerwona wkroczyła na tereny II RP, Sowieci konsekwentnie aresztowali dowódców AK i rozbrajali oddziały. Traktowali Kresy jako swoje ziemie, a obywateli dawnej RP powoływali do Armii Czerwonej. Mimo tych doświadczeń nasi przywódcy w Warszawie i Londynie liczyli na wsparcie USA i Wielkiej Brytanii, co okazało się bezpodstawnymi rojeniami. Zachód nie mógł i nie chciał dać realnego wsparcia powstaniu; miał swoje interesy nakazujące kontynuować sojusz ze Stalinem. Niektórzy historycy i publicyści mówią o zdradzie Zachodu, ale przecież Amerykanie i Brytyjczycy dbali o własne interesy, choć co prawda okazało się to myśleniem krótkowzrocznym, bo zaraz po wojnie ZSRR stał się ich przeciwnikiem.
Stalin miał jasne plany wobec Polski
Mówi pan, że nasi politycy nie mieli prawa liczyć na sojuszników, choć przecież nie znali szczegółów dotyczących negocjacji i ustaleń Stalina, Roosevelta i Churchilla.
- Przynajmniej premier Stanisław Mikołajczyk powinien sobie zdawać sprawę z sytuacji, nawet jeśli o wielu okolicznościach czy szczegółach nie wiedział. Stan, w którym znaleźli się politycy, określiłbym jako stan wewnętrznej walki między tym, czego doświadczyli od ZSRR, a tym, czego spodziewali się od sojuszników zachodnich. To bardzo niebezpieczne emocjonalne sprzężenie doświadczeń, znaków zapytania i presji czasowej, które zakłócało chłodne myślenie. A do tego jeszcze głęboka wiara, że trzeba się bić, nawet bez broni, bo tylko walka zwiększa szanse. Tymczasem sprawa polska została pogrzebana już na konferencji w Teheranie (28 listopada–1 grudnia 1943 r.). Stalin miał jasne stanowisko wobec Polski, chociaż nie wiemy, czy widział wtedy Polskę jako kolejną republikę ZSRR, czy też jako państwo satelickie rządzone przez ludzi mu przychylnych. Roosevelt postanowił się nie wtrącać i zostawił Polskę Stalinowi w jego strefie wpływów, bo zależało mu na przystąpieniu ZSRR do wojny z Japończykami. Zresztą Polska, jak inne małe kraje, nie była dla prezydenta USA głównym problemem. Nie zakładał, że w przyszłości i tak świat będzie musiał się zmierzyć z rosnącą potęgą ZSRR.
Niedługo po wojnie, 5 marca 1946 r., Churchill wygłosił przemówienie o żelaznej kurtynie dzielącej Europę na część radziecką i zachodnią.
- Powiedział to nie w tym momencie, na który liczyliśmy.
Czy rozpoczynając powstanie, nasi politycy liczyli na to, że postawią Stalina przed faktem dokonanym?
- Tak, ale jeszcze bardziej była to forma nacisku na mocarstwa zachodnie, która miała im pokazać, że Polska nie skapitulowała, próbuje wybijać się na niepodległość, walczy z Niemcami. Chodziło też o odebranie Stalinowi argumentu, że Armia Krajowa stoi z bronią u nogi, bo tak przecież twierdził. Mieliśmy pokazać wolę walki w strefie działań Armii Czerwonej, że rząd polski w Londynie ma jeszcze jakieś argumenty w ręku: 50-tysięczny garnizon warszawski, społeczeństwo popierające „czynniki miarodajne", jak się wówczas mówiło. To był kapitał, który dla polityków wychowanych w przedwojennej Polsce przedstawiał wartość, a dla Stalina nie. On dysponował siłą, która stanowiła dla niego ostateczny argument.
Plan był nierealistyczny od samego początku
Wywołując powstanie, zagrali va banque.
- Uważali, że to ich jedyna szansa. Bali się ją zaprzepaścić i stanąć przed sądem historii jak kunktatorscy dowódcy powstania listopadowego. Akcja „Burza" miała być demonstracją polskiej woli stworzenia suwerennego państwa. Wprawdzie na wschodzie kraju okazywało się, że ZSRR w ogóle nie liczy się z tą demonstracją, ale w Warszawie siły były większe, i mieli nadzieję, że Stalin nie odważy się na powtórkę z Wilna, czyli aresztowania i wywózki akowców. Operacja w Warszawie została całkowicie podporządkowana racjom politycznym, choć warszawska ulica poszła bić Niemców za pięć lat okupacji, chcąc „być wolnymi i wolność sobie zawdzięczać", jak mówił już w obliczu klęski powstania delegat rządu na kraj Jan Stanisław Jankowski „Soból". Chodziło o to, żeby wobec ZSRR pokazać swoją wolę przejęcia miasta i zainstalować w nim polskie władze, które trudno będzie na oczach świata zamordować, aresztować czy wywieźć.
A jak wyglądała kalkulacja militarna?
- Całkowita improwizacja, jak zresztą poprzednie nasze powstania. Plan był nierealistyczny od samego początku, i dowódcy o tym świetnie wiedzieli. Brakowało uzbrojenia, cele ataku były nadmiernie rozproszone i zbyt liczne. Naprawdę chodziło o niszczenie niemieckiej „siły żywej", co było z punktu widzenia wojskowego zadaniem błędnym i niewykonalnym.
Na potężny, kilkunastotysięczny garnizon niemiecki, w części o charakterze policyjnym, ale jednak uzbrojony po zęby, dowództwo AK rzuciło niedoświadczoną i nieostrzelaną konspiracyjną armię niebędącą w stanie wyposażyć w broń nawet połowy swojego stanu! Tylko co czwarty żołnierz miał jakiekolwiek uzbrojenie!
Kedyw, jedyna siła, która w warunkach konspiracji zajmowała się walką bieżącą - ale nie regularną walką, tylko szybkimi akcjami dywersyjnymi - liczyła ok. 2600 ludzi uzbrojonych i przygotowanych do akcji. Takimi siłami nie można było opanować ogromnego miasta bez współdziałania z regularnymi wojskami sojuszników. Dowódca powstania, płk Antoni Chruściel „Monter", zakładał, iż pierwsza fala entuzjazmu i euforii okaże się tak potężna, że powstańcy niemalże pazurami wydrą broń Niemcom. Tak się nie stało, mimo wielu lokalnych sukcesów oddziałów powstańczych. Nic dziwnego, że ostateczny bilans dwumiesięcznych walk jest przerażający: 1,5 tys. zabitych niemieckich żołnierzy i co najmniej 15 tys. poległych powstańców.
Prawie dziesięcioro zabitych powstańców na jednego Niemca!
- I od 150 do 200 tys. zabitych cywilów. Powstanie mogłoby odnieść sukces militarny tylko w momencie szybkiego operacyjnego współdziałania z armią sojuszniczą.
Tak jak w sierpniu 1944 r. w Paryżu?
- Gdyby 20 km od Warszawy była armia amerykańska, która zmieniłaby kierunek natarcia i przyszła z pomocą, to wtedy powstańcy z ciężkimi stratami dotrwaliby do końca. Historycy spierają się, czy powstanie powinno wybuchnąć o godzinie 17, czy w nocy. To drugorzędne sprawy. Stosunek sił, wyszkolenia i sprzętu był niekorzystny dla powstańców. Nie mieli żadnych szans.
Powstanie warszawskie - decyzja o walce zapadła w strasznie nerwowej sytuacji
Kalkulowano, że Niemcy uciekną przed Sowietami.
- Rzeczywiście pod koniec lipca warszawiacy zobaczyli pobity Wehrmacht - nieogolonych, brudnych, obandażowanych żołnierzy cofających się na zachód, ale to się szybko skończyło. Potem znów Niemcy siedzieli w bunkrach, wyglądali na silnych, zdrowych i butnych. Moment niemieckiego odwrotu został przegapiony. Nie zaatakowali, ale może i dobrze, bo wtedy walki trwałyby dłużej i ofiar byłoby jeszcze więcej. Latem 1944 r. możliwości militarne Niemców były wciąż duże.
Datę rozpoczęcia walk wybrano dlatego, że gorączka polityczna przeważyła nad racjami wojskowymi. Politycy zażądali najpierw 12, a potem 24 godzin na zainstalowanie władz cywilnych. Potrzebowali całej doby na to, żeby ujawnić delegaturę i stworzyć sieć polskiej administracji, przygotowując je na nadejście Rosjan. To też fatalnie zaciążyło na decyzji, bo przyspieszyło moment wybuchu powstania.
Argumenty wojskowe zostały zupełnie oddalone, a decyzja zapadła w strasznie nerwowej sytuacji (o ile decyzja polityczna zapadała bez należytej orientacji w sytuacji politycznej, co jakoś tłumaczy generałów, o tyle ich decyzję militarną można potraktować jako zupełną improwizację). Jeszcze rano 31 lipca na naradzie w Komendzie Głównej AK nie było mowy o rozpoczęciu walki. Może za dzień, może 2, może 3 sierpnia - mówiono. I nagle, po południu, zapada decyzja: teraz! Około 18 „Bór" postanawia rzucić swe wojska do szturmu następnego dnia o 17. Zawiadomienie o wyznaczonej Godzinie W wszystkich członków warszawskiej AK w tak krótkim czasie w warunkach konspiracji było niewykonalne. Dlatego do punktów wyjściowych do natarcia dotarło do 60 proc. żołnierzy armii podziemnej. Pośpiech i improwizacja. To były błędy, ale nawet gdyby ich uniknięto, i tak by nie wygrali. Różnica sił była za duża.
Uważa pan, że ludzie, którzy podejmowali decyzję o rozpoczęciu walki, powinni byli to wszystko wiedzieć?
- Szkoda, że nie wykazali się większym realizmem, ostrożnością, troską o żołnierzy i cywilów. To byli doświadczeni oficerowie, którzy bili się na frontach I wojny światowej, walczyli z bolszewikami. Przypomnę, że wątpliwości miał sam „Bór", wcześniej również „Monter". Ale nawet ci najbardziej zdeterminowani, którzy parli do walki: gen. Leopold Okulicki, gen. Tadeusz Pełczyński, płk Jan Rzepecki, nie byli szaleńcami; podjęli wielkie ryzyko, licząc się ze stratami, ale uważając, że jednak dojdzie do momentu zetknięcia powstańców z Armią Czerwoną. Na podstawie niepełnych danych stwierdzili, że Sowieci są wystarczająco blisko, a oni muszą się spieszyć, żeby zapewnić politykom te 24 godziny.
Mikołajczyk dał się nabrać.
Ale realizmem byłaby całkowita kapitulacja przed Stalinem.
- Ma pan rację, byłaby to kapitulacja, w najlepszym wypadku ciężki kompromis na warunkach podobnych do tych, które przyjął w 1945 r. Mikołajczyk. Być może jeszcze jakieś inne skutki, których trudno się domyślać. Wygrała chęć wybicia się na niepodległość za wszelką cenę. Tą ceną okazało się samounicestwienie.
Czy dowódcy powstania zdawali sobie sprawę, ilu cywilów może zginąć?
- Oczywiście zastanawiali się nad skutkami decyzji, ale myślę jednak, że gdyby wiedzieli, jak wielkie będą straty, nikt z nich nie wydałby rozkazu. Wierzyli, że przetrwają tych kilka planowanych dni walk. Na pewno nikt nie spodziewał się, że ofiary przewyższą straty z tragicznego września 1939 r.
Dlaczego tak długo zwlekali z kapitulacją?
- Nie wiedzieli, kiedy ruszy front wschodni. Początkowo w ogóle byli oderwani od informacji z zewnątrz. Komendant AK gen. Tadeusz Bór-Komorowski, najpierw tkwił w fabryce Kammlera na Muranowie, skąd ledwo uszedł z życiem, i długo nie miał łączności ze światem. Nie wiedział, co się dzieje w Warszawie, orientował się, że są ogniska walk w różnych dzielnicach, wysyłał łączników, którzy nie wracali. „Monter", dowódca okręgu warszawskiego AK, którego zadaniem było stać nad wielką mapą sztabową miasta i planować kolejne ruchy swych jednostek, również nie był w stanie zapanować nad sytuacją. W pierwszych dniach powstanie toczyło się siłą rozpędu, każdy atakował wybrane wcześniej punkty, oczekując - zgodnie z rozsądkiem - na przyjście odsieczy. Co gorsza, dowódcy działali w pustce politycznej, stając przed zadaniami, do których nie przygotowały ich ani przedwojenne manewry, ani szkoła życia podczas okupacji. Słusznie uważali, że ze swej strony robią więcej niż trzeba – walczą i krwawią w warunkach niewyobrażalnych, nawet jak na realia tej strasznej, ciągnącej się już kilka lat wojny. Pozostawało więc liczyć na rząd w Londynie i aliantów.
Że zrzucą brygadę spadochronową gen. Stanisława Sosabowskiego?
- „Bór" irracjonalnie cały czas domagał się tej brygady spadochronowej, aż w końcu dotarło do niego, że takiej pomocy nie będzie. Cały czas liczył też na zrzuty sprzętu oraz na zmuszenie Sowietów do współpracy. Miał nadzieję, na zbombardowanie lotnisk, dzięki czemu skończyłyby się straszne naloty stukasów, nawet 15 dziennie. Mikołajczyk poleciał do Moskwy, 3 sierpnia rozmawiał ze Stalinem, potem - 6 i 7 - z Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego założonym w Moskwie przez komunistów z polecenia Stalina. Miał nadzieję na przełom. Stalin go zwodził. Z jednej strony był brutalny, mówił, że w Warszawie „nawet dywizji nie macie", ale przy odjeździe zapewnił go o pomocy. Mikołajczyk dał się nabrać.
Mam nadzieję, że było to ostatnie polskie powstanie
Stalin grał na wyniszczenie powstania?
- Tak to wygląda... Powstanie było dla niego bardzo wygodne - wiedział, że po zniszczeniu Warszawy zrobi z Polską, co zechce. Miał gotową ekipę w postaci PKWN, którego jeszcze nie nazywał rządem, ale trzymał w odwodzie. Tylko ci biedni, niedoinformowani dowódcy AK próbowali trwać i walczyć.
Czy młodzi tak rwali się do walki, że powstanie musiało wybuchnąć? Tak twierdziło i twierdzi wielu powstańców.
- Przykro mi, ale nie wierzę. To jednak była armia, podziemna, ale armia. Miała dowódców. Nie jestem w stanie uwierzyć w możliwość ruszenia do walki bez wiedzy dowódców. A zresztą nie mieli z czym ruszać, bo broni starczyło dla niewielu.
Rozładowanie emocji młodych działających w konspiracji mogło być problemem, i rzeczywiście są historycy, którzy mówią, że można je było rozładować tylko przez walkę. Ale np. w centralnej Polsce doszło do demobilizacji już walczących oddziałów, choćby w okręgu kielecko-radomskim. Ludzie dotrwali do jesieni 1944 r., a potem, po wejściu Sowietów, rozpłynęli się po domach. Niektórzy wrócili do lasu w 1945 r., ale to już była inna sytuacja polityczna.
Wyobrażał pan sobie historię Polski bez powstania? Warszawa niezniszczona, o 200 tys. ofiar wojny mniej?
- Chciałbym, żeby tak było. Ofiara 1944 r. była przerażająca. Już w trakcie walki „Monter" i inni dowódcy mówili i pisali, że powstanie z niej wolna Polska. Cóż mieli mówić? To była jedyna możliwa terapia po tak strasznej klęsce. Retorykę tę następnie wykorzystywały środowiska przeciwne komunistom, gdy pamięć o walce wzmacniała wolnościowe dążenia Polaków. Kult powstania zaczął się więc zaraz po klęsce, tak samo jak spory o nie. To „duchowe zwycięstwo" powstania według niektórych publicystów, pisarzy, również historyków, a także dużej części naszego społeczeństwa miało zaowocować konkretami: umiarem Polaków w 1956 r., bezkrwawą rewolucją „Solidarności", no i wcześniej zbawieniem Europy Zachodniej od komunizmu. Tę terapię uprawia się, schodząc na poziom jakichś mistycznych doznań. Często są one doraźnie wykorzystywane we współczesnych sporach Polaków. Zapomina się przy tym o tym, co było widać na własne oczy: o zniszczonym mieście i grobach. Mam nadzieję, że było to ostatnie polskie powstanie.