Franciszek Kokot

Franciszek Kokot

Ur. 24.11.1929 Zm. 24.01.2021

Wspomnienie

Światowej sławy internista, uważany za jednego z ojców współczesnej nefrologii. Do końca był aktywny w nauce. Franciszek Kokot był internistą, nefrologiem, endokrynologiem i patofizjologiem. Światowym pionierem w oznaczaniu funkcji przytarczyc. Autorem i współautorem prawie tysiąca publikacji naukowych, a także amerykańskich podręczników. W świecie był uważany za jednego z ojców współczesnej nefrologii. Ponad 20 amerykańskich uczelni odwiedzał, jako „visiting profesor”. Z jego prac nad immersją wodną - niefarmakologiczną metodą łagodzenia bólu porodowego – korzystała NASA. Miał nieprzeciętny umysł. Wszystko, co osiągnął, zawdzięczał niezwykłemu talentowi, ale też niezwykłej wytrwałości i pracowitości. Urodził się w Oleśnie. Ojciec był murarzem, matka zajmowała się uprawą ziemi i hodowlą zwierząt. Trudno jednak było wyżyć z hektara pola, w domu się nie przelewało. Razem z trójką braci mały Franciszek musiał chować co roku 25 królików, żeby było mięso na niedzielę. Kiedy kończył szkołę powszechną, nauczyciel namawiał matkę, żeby posłała Franka do gimnazjum. Nie chciała o tym słyszeć, bo „nauka kosztuje”. - To był wielki wyczyn dla matki, że mnie tam jednak posłała - wspominał. – Szczęśliwie, szybko przyznano mi stypendium: 20 złotych. Połowa poszła na czesne, druga miała być na książki, ale nigdy ich nie dostałem. Mama zabierała te pieniądze na zakupy. Ale i tak był wyróżniany wśród braci. - Jak matka posyłała nas na zakupy, to starszych rozliczała co do grosza, a mnie nigdy, choć zawsze sobie coś tam kupiłem i ona to wiedziała – mówił „Gazecie Wyborczej” w 2017 roku. - Mój najstarszy brat dopiero, kiedy został księgowym w sklepie kolonialnym, mógł sobie kupić czekoladę. W domu rodzice mówili po polsku tylko wtedy, kiedy chcieli, by dzieci nie rozumiały, o czym rozmawiają. W styczniu 1945 roku w Oleśnie słychać już było odgłosy zbliżającego się frontu. Franciszek Kokot, jak inni, chciał uciekać przed Sowietami do Niemiec. - Starsi bracia byli gdzieś na froncie, rodzice zdecydowali, że zostaną z najmłodszym Paulkiem – wspominał prof. Kokot. - Mama powiedziała, że tu się urodziła, tu jest jej ziemia i stąd się nie ruszy. W końcu nie pojechał. Na swoje szczęście: - Moi koledzy z gimnazjum, ciotka Teresa z Grodziska z synami, wszyscy pojechali transportem do Drezna i zginęli. Spalili się, kiedy alianci zbombardowali miasto. Chyba sam pan Bóg mnie tu zatrzymał. W ten sposób los uczynił z niego polskiego lekarza. W szkole miał problemy na lekcjach polskiego. Z innymi przedmiotami radził sobie świetnie: - Na matematyce nauczyciel wezwał mnie do tablicy. W mig rozwiązałem równanie z dwiema niewiadomymi. Chciał, żebym wytłumaczył, co i jak zrobiłem. Umiałem, ale tylko po niemiecku. Machnął ręką. Wystarczyło, że wynik był dobry. Maturę zdał w 1948 roku. Na I roku studiów w Zabrzu nie miał pieniędzy nawet na to, by pojechać do domu na Wielkanoc. - Nie byłem w żadnej czerwonej organizacji, za to co niedzielę na mszy. Władze skrzętnie to odnotowywały. Należało mi się stypendium socjalne, ale nic nie dostałem. Nawet obiady mnie ominęły - wspominał. Ratowało go rozporządzenie rektora. Po godz. 15 na stołówce każdy miał prawo do darmowego posiłku, jeśli coś zostało. Studia w Śląskiej Akademii Medycznej skończył w 1953 roku. Cztery lata później miał już tytuł doktora, a w 1962 r. bronił pracy habilitacyjnej. Stworzył wyjątkowe w skali światowej laboratorium, które za pomocą opracowanych przez niego metod zajmowało się oznaczaniem hormonów. - Swoim uczniom zawsze w dyżurce pisałem: „Naucz się godnie znosić sukcesy swojego adwersarza” - powtarzał. - Niektórym brakuje w organizmie enzymów, żeby zazdrość rozłożyć. Nie przejmowałem się tym. Człowiek, który nie ma wrogów, nie jest nic wart. Prof. Kokot był człowiekiem niezłomnych zasad. Wiele mówi o nim historia telefonu z komitetu wojewódzkiego PZPR. Klinika na Francuskiej miała wówczas tylko kilka sztucznych nerek. Ratowały życie 20 dializowanym. Partia chciała jednak umieścić na dializach jakiegoś towarzysza. - Zadzwonili. „Proszę o włączenie do programu dializ towarzysza X”. Nie należałem nigdy do partii. Odpowiedziałem: „Jutro przesyłam panu listę 20 dializowanych. Proszę wskazać, kogo mam wyrzucić”. Nie odważyli się. Za wybitne zasługi został odznaczony przez Jana Pawła II orderem św. Sylwestra. Otrzymał też m.in. medal Ludwika Pasteura na Uniwersytecie w Strasburgu i medal 900-lecia Uniwersytetu w Bolonii. Był członkiem The Royal College of Physicians. Dziesięciokrotnie otrzymał tytuł doktora honoris causa, między innymi w 2000 roku wraz ze swoim mistrzem, prof. Kornelem Gibińskim, na Uniwersytecie Jagiellońskim. Rok później uhonorowany został nagrodą Lux Ex Silesia. Lubił żartować: - Co do odznaczeń, wyróżnień i innych wyrazów uznania uważam, że podobnie jak bomby trafiają w niewinnych. Franciszek Kokot zmarł w szpitalu w Chorzowie z powodu powikłań po COVID-19. - Dla mnie to był wielki autorytet – twierdzi prof. Andrzej Więcek, uczeń i następca prof. Franciszka Kokota. – Zawsze, kiedy przedstawiał jakieś zagadnienie, miał rację, nawet wtedy, kiedy jego poglądy szły pod prąd. Byłem też zawsze pod wrażeniem, jak potrafił przewidzieć następstwa kolejnych wielkich odkryć w medycynie. Na tym właśnie polegał jego autorytet: zawsze miał rację. Mało jest takich ludzi. Jego wiedza, zdolność obserwacji i syntezy to było coś niesamowitego. Nie ma tygodnia, żebym w rozmowach ze swoimi współpracownikami nie odnosił się do słów prof. Kokota, nie ma konferencji naukowej, żebym się na niego nie powoływał. Był tytanem pracy, który całe swoje życie podporządkował nauce. On dla nauki żył. Pod tym względem był niedoścignionym wzorem. Ale dla nas był nie tylko nauczycielem, ale także przewodnikiem w życiu, wspaniałym lekarzem, który zawsze z szacunkiem odnosił się do chorych.

Judyta Watoła

Zdjęcie profilowe: Grzegorz Celejewski / Agencja Gazeta