Jego historia poruszyła Polskę. Mikołaj Mielnik samotnie wychowujący 9-letniego syna Emila, kiedy dowiedział się, że choruje na nowotwór, przez ostatnie miesiące życia szukał dla chłopca rodziny zastępczej. Mikołaj Mielnik z Siedlec o swojej chorobie dowiedział się w 2024 roku. Diagnoza brzmiała jak wyrok: rak płuc czwartego stopnia. Lekarze nie dali mu nadziei na długie życie. – Mogę umrzeć za rok, pojutrze albo nawet dziś. I nigdy w życiu nie byłem taki zajęty, jak jestem teraz. Staram się nie siać paniki, bo gdybym się zaczął rozczulać, to nic bym nie zdążył zrobić – opowiadał. Kilka lat wcześniej urodził mu się syn. O tym, że jego żona Lena jest w ciąży, dowiedział się, gdy stał ciężarówką w porcie w Anglii. Zadzwoniła do niego i powiedziała, że gorzej się czuje. – Zadzwoniłem więc do przyjaciela i poprosiłem go, żeby zabrał ją do szpitala. Niedługo potem dzwoni i mówi, że będziemy mieć dziecko – wspominał. Oboje nie mogli w to uwierzyć. – Wydaliśmy fortunę na to, żeby Lena zaciążyła. I kiedy w końcu odpuściliśmy, bo nic z tego nie wychodziło, nagle nam się udało – mówił. Emil przyszedł na świat kilka dni po nowym roku. Był wcześniakiem. – Miał zaledwie 980 gramów, taka kuleczka. Trochę go potrzymali w inkubatorze, a potem przenieśli do Centrum Zdrowia Dziecka – opowiadał. Od narodzin dziecka zaczęły się problemy Leny ze zdrowiem. – Nadciśnienie, cukrzyca, chore nerki. Po urodzeniu Emila dbała tylko o niego, a u niej się tylko pogarszało – mówił Mikołaj. W sylwestra, kilka dni przed ósmymi urodzinami Emila, Lena obudziła się w świetnym humorze. – Zdziwiła mnie. Powiedziała, że chce iść na sylwestra do naszych przyjaciół. Pojechaliśmy do nich wieczorem, powspominaliśmy stare dobre czasy. Po godz. 23 powiedziała, że gorzej się czuje i chce jechać do domu – relacjonował. Wsiedli z dzieckiem do samochodu. Prowadziła Lena. W bloku wjechali windą do mieszkania. – Drzwi się otworzyły, a ona upadła – wspominał jej mąż. – Reanimowałem ją, bo mam papiery ratownika. Emil krzyczał, że mama umiera. Za kwadrans przyjechała karetka. Reanimowali ją jeszcze przez 40 minut, ale to nic nie dało. Lena umarła. Po jej śmierci Mikołaj rzucił pracę i oddał się wychowaniu Emila. Chłopiec wymagał szczególnej opieki. – Wszystkie leki dla syna kosztują 1,6 tys. zł miesięcznie. A my żyjemy z 215 zł zasiłku pielęgnacyjnego, 800 plus na Emilka, 800 zł mojego zasiłku i 1,6 tys. zł renty za żonę. Na szczęście mamy oszczędności, ale one też się kurczą – wyliczał. O swojej chorobie dowiedział się kilka miesięcy po śmierci żony. – Nie mam szansy na wyleczenie, bo już za późno. Dostałem skierowanie do domowego hospicjum, gdzie można oczekiwać na śmierć. Ale nie wiem, czy się go doczekam, bo dostałem 48. miejsce w kolejce. Powiedziano mi, że może się doczekam za dwa lata. Tymczasem ja znikam, w tym roku straciłem 30 kg – mówił. O tym, w jakim jest stanie, musiał w końcu powiedzieć synowi. – Przyznałem, że niewiele mi zostało. Łezka mu poleciała po policzku, ale nie wpadł w histerię. To silne dziecko. Gdy zapytałem, co przynosi mu spokój w chorobie, Mikołaj odpowiedział: – Spokój to ja będę miał, gdy zabezpieczę syna. Mikołaj zmarł 25 maja 2025 roku. Jak dowiedzieliśmy się w Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie w Siedlcach, przed śmiercią udało się znaleźć rodzinę zastępczą dla Emila. Mężczyzna poznał się z nowymi rodzicami chłopca i w pełni ich zaakceptował. Mikołaj Mielnik został pochowany na Cmentarzu Janowskim w Siedlcach.