Łukasz Lipiński 1972-2024 Przedwczesna śmierć Łukasza uderzyła w nas mocno. Nasze ścieżki zbiegły się w okresie, w którym młodzi ludzie intensywnie poszukują właściwej sobie formy, eksperymentują, inspirują się wzajemnie, w sobie nawzajem szukając wzorców i oparcia. Więzi zawiązywane w szkole średniej, w okresie, w którym młodość za wszelką cenę usiłuje uzyskać autonomię i w tej walce wsparcia szuka u rówieśników, swoją siłą przerastają większość wcześniejszych i późniejszych związków, w jakich dane jest nam uczestniczyć. Braliśmy od Łukasza i – zapewne – również coś dawaliśmy mu od siebie. I w tej mitycznej epoce Proteuszowych, nietrwałych metamorfoz nas wszystkich, mieliśmy okazję obserwować niezliczone wymiary bogatej już wówczas osobowości Łukasza: wielofasetowej, wielobarwnej, niepewnej jeszcze, w jakim kierunku przyjdzie się jej rozwijać, choć przecież zawsze sprawiał wrażenie jakby dojrzalszego od pozostałych, poważniejszego, bardziej pewnego siebie. Dzisiaj, gdy „śmierć kształt Jego na wieki spełniła”, tak serdecznie wspominany w niezliczonych nekrologach Łukasz, pozostaje dla nas jakby niepełny, jakby cząstkowy. I choć poetyka wyliczenia nie ziści głodu pełni, a z całą pewnością nie zapełni pustki pozostałej po Jego odejściu, niech ta próba prostej enumeracji, której daleko do rzetelnych opisów, spełni rodzaj niedoskonałego, ale szczerego hołdu dla Jego pamięci. Zanim więc świat poznał Go jako wyróżniającego się dziennikarza i wybitnego intelektualistę naszej publicystyki prasowej, telewizyjnej i w końcu także internetowej, był już Łukasz... Był gdańszczaninem, w sensie tego słowa zrozumiałym być może tylko dla ludzi głęboko wrosłych w miejsce swego urodzenia, już jako nastolatek posiadającym ogromną wiedzą historyczną o naszym mieście, jego skarbach, tajemnicach, zakamarkach. Był nim zresztą na mocy rodzinnego dziedzictwa, co szczególne w generacji, w której wszyscy reprezentowaliśmy pierwsze, najwyżej drugie pokolenie gdańszczan. Jego wierna miłość do gdańskiej Lechii wpisywała się w tę ortodoksyjną „tutejszość” i pewnie w niej też można szukać źródeł potężnej fascynacji footballem. I tak, owszem: świetnie grał w nogę, na ogół w ataku. Był wrzeszczaninem, urodzonym i wychowanym w dolnej części Wrzeszcza, tej Grassowskiej. Od najmłodszych lat stąpał śladami Noblisty oraz jego bohaterów: Oskara Matzeratha, Joachima Mahlkego i Tulli Pokriefke. Nie dziwi więc, że Günter Grass należał do Jego ulubionych pisarzy. Ale skoro o Grassie mowa – nie wystarczy powiedzieć, że Łukasz już za młodu był erudytą, trzeba wspomnieć liczne Jego pisarskie fascynacje z Jorge Luisem Borgesem, Julio Cortazarem, Kurtem Vonnegutem na czele. W Jego niewielkim pokoiku na piętrze niemieckiego bliźniaka, vis a vis plakatów Metalliki zdobiących ścianę po prawej, stał regał pełen roczników „Literatury na Świecie” . Można z nich był Go przepytywać na wyrywki. A niewiele tej pasji ustępowała miłość do kina – był regularnym uczestnikiem Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Był Łukasz zwierzęciem politycznym z prawdziwego zdarzenia. Wychowany w środowisku podziemnej gdańskiej „Solidarności”, był zawsze na przekór, skory do politycznej dyskusji na temat nieprawości stanu wojennego, co w końcówce PRL-u wiązało się nie tyle z niebezpieczeństwami, ile z rozmaitymi niedogodnościami. Nigdy bodaj nie miał w liceum oceny ze sprawowania wyższej niż poprawna – właśnie z przyczyny nieokiełznanego języka i uporu w formułowaniu własnych sądów. Miał związki z Federacją Młodzieży Walczącej, kolportował i rozrzucał ulotki, podczas strajku w Stoczni w roku 1988 biegał pod Bramę nr 2 udzielać wsparcia i chłonąć ducha czasu. I – podobnie jak reszta z nas – był o rok zaledwie za młody, by wziąć udział w pamiętnych wolnościowych wyborach 4 czerwca, co było dlań gorzką nutą w radosnej chwili przemian. Był Łukasz harcerzem wrzeszczańskiej „Czarnej Szesnastki”. Był świetnym zastępowym z pewnymi perspektywami na objęcie bardziej odpowiedzialnych obowiązków. Rokrocznie z drużyną spędzał trzy tygodnie w zagubionym w Borach Tucholskich Jabłuszku, ruszał na wielkopolskie „Rodło” i uczestniczył w warszawskich obchodach „Arsenału”. A harcerzem być przestał, gdy uporna natura wolnościowca kazała mu opuścić szeregi organizacji na rzecz spontanicznego zauroczenia swobodą ucieleśnioną w ruchach subkulturowych. Zaczynał jako metalowiec i był niestrudzonym promotorem dokonań mało komu znanego wówczas zespołu Metallica. Z czasem przemieścił się w stronę bardziej społecznie zorientowanych punka i Nowej Fali. Miał kilka znaczących starć z wrzeszczańskim skinheadami – na szkolnych potańcówkach, gdzie wdzierali się przez okno na piętrze, i na punkowych koncertach. Jeździł do Jarocina... Wierność ostrym odmianom rocka pozostała w nim pośród innych wyrazistych cech do końca, podobnie jak fanatyczne zauroczenie piłką nożną. Był chodzącą encyklopedią klasycznego i alternatywnego rocka, podobnie jak był chodzącą encyklopedią wszelkich fenomenów, które go interesowały... Był licealistą okresu przełomu – miotającym się pomiędzy permanentną depresją nastolatków tamtego czasu a bliżej nieokreśloną nadzieją jakiejś jaśniejszej przyszłości. I – kiedy nadeszła – wszedł w nią z właściwą sobie dynamiką, świetnie wykorzystując swój intelektualny potencjał. Był licealistą dolnego Wrzeszcza. Każde wiosny wdychającym kwaśny zapach wytłoczyn wrzeszczańskiego browaru, zapach trwale wpisany w krajobraz tamtych kwietniów i majów, kiedy Łukaszowi podobały się Sandra Bullock, Susan Sarandon czy Debra Winger. Kiedy sklepik odległy o sto metrów od wyjścia ze szkoły oferował luksusowe na swoje czasy piwo „Kaper” , a wypalane za winklem budy papierosy temperowały nieco możliwości długodystansowego biegu na WF-ach. Był ironistą ze świetnym, niekiedy złośliwym poczuciem humoru. Był członkiem muzycznej redakcji szkolnego radiowęzła. Był fanem rocka, co oznaczało nierozstawanie się z dżinsową kataną i glanami oraz rozmaite eksperymenty z fryzurą. Był aspirującym gitarzystą i wokalistą, i, jak wielu, zakładał przez jakiś czas kapelę, której jedyna próba odbyła się w Jego pokoju, a jedyna wizyta w otoczonym legendą suchanińskim Burdlu – próba przytulenia się do tamtejszej sceny – skończyła się fiaskiem. Był uczestnikiem piwnych biwaków w Dziemianach i innych kaszubskich resortach... Był w klasie maturalnej finalistą olimpiady polonistycznej, być może jedynym w kraju nieposiadającym przez cały rok zeszytu do polaka. Był stypendystą szkoły. Pierwszym bodaj w jej historii. Był autostopowiczem – po upadku żelaznej kurtyny zjechał okazją kawał Niemiec. Był zresztą potem i Gastarbeiterem w Londynie... Był, był, był... Bolesny jest czas przeszły tych zdań. Odeszło z nim wszystko to, co z nas odcisnęło się w nim mocą silnych młodzieńczych emocji, porzucił więc nas jakoś okaleczonych i niepełnych. Ale jednocześnie pozostaje w nas żywe to wszystko, czego od Łukasza się uczyliśmy, czym On odcisnął się w naszych osobowościach. To coś więcej niż pamięć, to wciąż jakoś trwa i działa, dopóki nie spotkamy się znów na jakimś niebieskim Wembley lub niebieskim Woodstock. Bywaj, Lipek. Widzimy się.