Adam Sygalt

Adam Sygalt

Ur. 30.12.1925 Zm. 26.06.2023

Wspomnienie

Pożegnaliśmy niedawno Adama Sygalta, w bardzo skromnej uroczystości pogrzebowej, delikatnie i pięknie poprowadzonej przez księdza Kamila Korpika na cmentarzu Katolickim w Sopocie. Była to uroczystość, jakiej by sobie sam Adam życzył, bez fanfar i przemówień, w piękny, słoneczny dzień, w cieniu dorodnych sosen. Jego życie w żadnym wymiarze nie było tuzinkowe, naznaczone cierpieniem, tułaczką i ciągłą utratą rzeczy dla człowieka najbliższych i najważniejszych, a pomimo tego tak pozytywne. Przychodzi na świat we Lwowie 30.12.1925, gdzie w wieku 14 lat zastaje go wojna. Uchodząc przed Armią Czerwoną trafia do Warszawy, gdzie w czerwcu 1943, mając niespełna 18 lat, wstępuje do Armii Krajowej. W lipcu 1944 kończy szkole podoficerską i od pierwszego dnia staje w szeregach żołnierzy Powstania Warszawskiego. Niestety już w drugim jego dniu zostaje ciężko ranny w udo podczas ataku na niemieckie czołgi na rogu ul. Mokotowskiej i Piusa nr 36 (dziś ul. Piękna) i hospitalizowany na Szopena 14. Ma wtedy niespełna 19 lat i pozostaje inwalidą do końca życia (jeszcze 79 lat, z czego ostatnich 15 praktycznie jako osoba leżąca). 3.10.1944 dostaje się do niewoli i więziony jest w obozie dla jeńców wojennych w Niemczech. W Sierpniu 1945 wraca do kraju. Jego rodzinny Lwów trafia w ręce Sowieckie i jest poza Polską, a Warszawa jest tak zniszczona, że praktycznie nie istnieje. Dlatego kieruje się na Wybrzeże, do Gdyni, która była symbolem polskości i nadzieją na inne życie. W tym samym 1945 roku traci matkę. Przygarnia więc pod własny dach swojego ojca z którym dzieli mieszkanie, aż do końca jego życia w 1981. W 1953 żeni się z Agatą z domu Skibowską. Wynajmuje wraz z żoną i ojcem małe mieszkanie na „nomen omen” ul. Rotterdamskiej 9 m 13. Z Rotterdamem później będzie związana jego najbliższa rodzina i miejscem, gdzie dziś mieszka jego najstarszy wnuk. Działalność na Wybrzeżu zaczyna od współorganizowania Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Gdyni (która po późniejszych przekształceniach staje się częścią Uniwersytetu Gdańskiego), a późnej angażuje się w budowę Gdyni. Zostaje Prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej „Kotwica” na ul. Zygmuntowskiej, gdzie przenosi się z rodziną i mieszka do końca życia. Pomimo utraty zdrowia, miasta rodzinnego Lwowa, matki, nie załamuje się i nie rozczula nad sobą, lecz w pełni angażuje się w odbudowę Polski. Zostaje maklerem i wiąże swoją przyszłość z morzem. Przebieg kariery zawodowej powoduje, że wraz z rodziną mieszka często poza Polską: w Niemczech, a później w Londynie. Jest otwarty na świat. Zawiązuje bliskie przyjaźnie z ludźmi, których szanuje, niezależnie od ich narodowości. Wśród tego grona są Holendrzy, Niemcy, Grecy, a nawet Japończycy z którymi utrzymuje kontakt do poźnej starości. Kariera zawodowa uwieńczona zostaje stanowiskiem Dyrektora Naczelnego ”Polfrachtu”, w owym czasie jednej z najważniejszych firm w Polsce, która frachtowała ładunki na wszystkie statki pływające pod polską banderą na całym świecie. Po przejściu na emeryturę pracownicy Polfrachtu odwiedzają go regularnie do końca życia. Pomimo całej szafki pełnej medali nigdy o nich nie chciał mówić, ubierał się skromnie, niemal ascetycznie, w te same ubrania, aż do prawie do ich kompletnego zużycia. Nigdy nie ubierał szalika, a w nawet najtęższe mrozy na głowę wkładał po prostu kapelusz. Biegle władał co najmniej czterema językami obcymi i razem z przyjacielem Iwem Jackowskim tłumaczyli książki (S.S. Van Dine „The Canary Murder Case” („Morderstwo Margaret Odell”). Znał na pamięć wiele utworów literackich, w tym ze swej bogatej biblioteki. Ogromnie wrażliwy na niedolę innych, często pomagał również finansowo, jeśli to było tylko możliwe; robił to anonimowo. Zbierał stare monety, znaczki, orientalne dywany, ikony. Pasjonował się zegarmistrzostwem, otaczał się pięknym malarstwem, hodował róże i drzewka bonsai. Odważny i nieakceptujący współczucia, mając niesprawną nogę wspinał się po relingach na zakotwiczone statki, które odwiedzał. Po śmierci żony w 2011 i wobec braku rodzeństwa, zajęli się nim opiekunowie, którzy tak wspaniale dbali o niego przez ponad 12 lat i stali się jego najbliższymi osobami: Olga Verbovecka i Andrzej Syrbu, z którymi dzielili tę samą ziemię rodzinną, a jednak inną narodowość; pani Hania Smorkowska, z którą wspólnie zarządzali spółdzielnią „Kotwica”, jak i jedyna córka, Ewa, która przez ponad piętnaście lat organizowała jego opiekę i codziennie dzwoniła, a odwiedzała co 6 tygodni. To były te Anioły w jego życiu, które każdy z nas chciałby móc spotkać na swojej drodze. Nigdy nie nalegał, żeby jedyna córka wróciła do Gdyni, żeby się nim opiekować. Uczył nas skromności, wrażliwości, odwagi, optymizmu, niewyrażania swoich opinii na temat innych, akceptacji losu, otwarcia na drugiego człowieka, niezależnie skąd i kim jest, dzielności w dźwiganiu swojego losu, oddzielania człowieka od polityki i poprawiania świata raczej przykładem życia niż słowem. Był bardzo dobrym teściem, ojcem i dziadkiem i cieszę się, że mogłem go znać przez te lata i być przy nim w ostatnim tygodniu jego życia. To właśnie tacy ludzie czynią świat lepszym - i oby było ich jak najwięcej.

Mariusz Synowiecki