Paweł Kotwica

Paweł Kotwica

Ur. 19.09.1972 Zm. 18.06.2023

Wspomnienie

Tak naprawdę nie wiem, kiedy się poznaliśmy. Pewnie On wiedziałby doskonale, miał taką pamięć do dat, faktów, wyników. Choć i mnie czasami udało się zagiąć Go pod tym względem. Tak czy inaczej, była to druga połowa lat 80. ubiegłego wieku. Pewnie była to hala „budowlanki" przy ul. Jagiellońskiej i mecz ręcznych Korony. A może nie, może mecz nożnych Korony na stadionie przy ul. Koniewa, czyli dziś Szczepaniaka. A może jednak koncert w hali przy ul. Żytniej. Tak czy inaczej, znaliśmy się grubo ponad trzy dekady. Przepraszam, nie znaliśmy – przyjaźniliśmy się. Za piłkarzami ręcznymi razem zjeździliśmy prawie całą Europę, odwiedziliśmy też kilka innych zakątków świata. W mniej lub bardziej komfortowych warunkach, ale zawsze trzymając się razem. Mamy za sobą kilka koncertów, wiele wspólnych wypadów, byliśmy jak rodzina. Nie, nie jak rodzina, tylko rodzina. Paweł był przecież ojcem chrzestnym naszej córki Moniki. W ostatnich latach podupadł nieco na zdrowiu, ale mówił, że wziął się za siebie. Zawsze mu wierzyłem, nigdy nie sprawdzałem, czy mówi prawdę, bo zawsze ją mówił. Skoro więc mówił, że wziął się za siebie, to pewnie tak było. W sobotę wieczorem wyciągałem go z Lanxess Areny w Kolonii na spotkanie organizatorów Final Four Ligi Mistrzów piłkarzy ręcznych z dziennikarzami. Nie dał się namówić. Nie powiedział, że gorzej się czuje, tylko że ma dużo pracy. Nie zdziwiłem się: dziennikarstwo było Jego pasją, a piłka ręczna – miłością. Mógł, ba, chciał pisać o niej godzinami. Skoro więc zamierza w sobotę siedzieć w centrum prasowym Lanxess Areny, to niech siedzi. Dwa razy spytałem, czy idzie. Trzeci już nie. W niedzielę w południe spotkałem Go w tym samym miejscu na tym samym krześle. Rzuciłem tylko żartobliwie, czy był w hotelu, czy siedzi tu tak od wczoraj. Musiał być, bo miał na sobie inną koszulkę. – Skoro ostatni mecz, to ostatnia wieczerza – rzucił w swoim stylu. Na koszulce miał bowiem malowidło Leonarda da Vinci „Ostatnia Wieczerza". Ostatni mecz, bo tego dnia jako ostatni grali kieleccy piłkarze ręczni – w wielkim finale Ligi Mistrzów. Nie mogliśmy się doczekać tego pojedynku. Na początku meczu oraz drugiej połowy tradycyjnie przybiliśmy „żółwika". Paweł siedział obok, z prawej strony. W drugiej połowie zasłabł. Sprawdziłem tylko, czy oddycha. Oddychał, zawołałem o pomoc, przyszła błyskawicznie. Jedną z pierwszych ratujących Go osób był mężczyzna w koszulce Barlinka Industrii Kielce. – Jestem lekarzem – stwierdził, gdy uznałem, że jest jednym z gapiów. Za chwilę potwierdził, że Paweł oddycha. „Zostanę w Kolonii te parę dni" – pomyślałem, żeby towarzyszyć Mu podczas pobytu w szpitalu. I wtedy przyszedł pracownik ochrony. – Musi pan chwilę poczekać, policja chce z panem porozmawiać – powiedział. – OK, nigdzie się w takim razie nie ruszam – odparłem. A on na to: – Ale mam dla pana jeszcze jedną wiadomość… Nogi się pode mną ugięły. Kolejnych kilku minut chyba nie pamiętam. Zmarł w szpitalu przy hali podczas meczu swej ukochanej drużyny w ukochanej dyscyplinie. Meczu, który miał opisać jako jedno z ważniejszych wydarzeń w polskim sporcie ostatnich lat. We wrześniu ubiegłego roku skończył 50 lat. W ostatnią środę napisał mi dedykację na przewodniku po przysmakach kuchni Podlasia i Suwalszczyzny, który przygotował wraz z Michałem Skoczkiem. „Piotrusiowi – Pawcio" – jak zwykle się zbytnio nie rozwodził. Cały On. Kot, Kocio, Kotwic, Kotwitz – kto by zliczył wszystkie ksywki, jakimi nazywano Pawła. Bystrego, dowcipnego, czasami wyciszonego, a czasami duszę towarzystwa. A teraz siedzę w pociągu z Kolonii do Berlina i cały czas jestem przekonany, że to się nie zdarzyło. Że lada dzień przywita mnie swoim: „Dzień dobry, Piotrku, jak ci na imię?".

Piotr Rozpara

Zdjęcie profilowe: Paweł Małecki/Agencja Wyborcza.pl