Prof. Jan Rowiński

Prof. Jan Rowiński

Ur. 11.05.1936 Zm. 02.01.2023

Wspomnienie

Prawie dwadzieścia lat temu. Warszawa. Na korytarzach w Firmie powolutku roznosiła się informacja o nowej osobie. Placówkowa rotacja. Relatywnie wyższy stopień. Nazwisko funkcjonowało już w mniej lub bardziej wewnętrznych publikatorach. W tle, jak bywa w takich przypadkach, pojawiały się głosy, że przyjście owo to pochodna planów Szefa na ambasadorską posadę. Stosowne plotki dementowano jak zawsze elegancko, ale niezbyt wiarygodnie. Pewnego dnia do pokoju wszedł wyraźnie starszy od nas pan. W wielkich okularach. Na pierwszy rzut oka uosabiał wszystko co wiązało się z przedwojennym podejściem do dyplomacji. Mimo, że nie musiał, z niebywałą wręcz jak na firmowe standardy uprzejmością zapytał mnie, osobę młodszą od niego o jakieś dwa pokolenia, czy może zadzwonić. Dzwonił potem wiele razy. Do komórek się nie przekonał chyba nigdy. A rozmowy, choć krótkie, były jednymi z najwspanialszych dialogów, jakie słyszałem. Profesor dzwonił do Małżonki. Pytał jak się miewa. A ja do dzisiaj chciałbym w jego wieku w taki sposób utrzymywać relację z ukochaną osobą i to przez tyle dziesiątek lat. Ten drobny epizod stał się początkiem genialnego zawodowego czasu w mojej karierze. Z uwagi na rozmaite firmowe zawirowania pomagałem Profesorowi w zabezpieczeniu jego bieżących obowiązków. Praktycznie jednak zaliczyłem chyba jedyny taki kurs dyplomacji w karierze. I to taki, którego nie otrzymałbym nigdy w żadnej akademii. Pomijając oczywiście tempo w obsłudze laminarki, co parę razy uratowało mi zresztą karierę… Profesor, z racji zajmowanej pozycji, kontaktów, ale i doświadczenia, nie musiał przejmować się całością bieżących absurdów ówczesnej polityki, które przechodziły właśnie z jednych partyjnych obozów do innych. Zostawiały na nas odpryski do zagospodarowania, i to z zasady te mniej sympatyczne. Przekazywał nam dystans, spokój i orientalną niemalże niezłomność w stosunku do brawurowej niemalże codzienności ówczesnych paru polskich resortów, służb i czegokolwiek tam jeszcze nie było. Donosami się nie przejmował. Raziła go obłuda. Cynizm i oportunizm znał aż nadto. Zbywał go ripostą, albo anegdotą, które potrafił opowiadać jak nikt inny. Tylko on posiadał niesamowity dar podchodzenia do firmowego znoju ze spokojem, uśmiechem, względnie mądrością pochodzącą z wielu zakątków Azji, której poświęcił wszak całe życie. Nie znałem osoby, która potrafiła tak wspaniale i bezinteresownie pomagać innym ludziom. Mam nadzieję, iż kiedyś przynajmniej w minimalnym stopniu będę mógł w tym dorównać Profesorowi. Choćby dlatego, że wiem, iż moje odejście z Firmy raczej nie uczyniło jego codzienności łatwiejszą. Profesor nazywał mnie czasami swoim dłużnikiem. Po prawdzie było dokładnie odwrotnie. Z oddali patrzył na moją aktywność w Firmie. Nie zawsze łatwe relacje tam. Kazał się niczym nie przejmować. Czasami prosił o ostrożność w korespondencji. Ewidentnie wyprostowywał w paru przypadkach skutki mojego skrajnie niewyparzonego języka, stosowanego aż nadto w świecie bardziej uniwersyteckim niż politycznym. Ale i gdyby nie on, do kilku moich odejść i trzaskania drzwiami wiele lat potem by nie doszło. Przede wszystkim dlatego, że trzeba było być w porządku wobec samego siebie. I to jest najważniejsza lekcja Profesora na moje późniejsze lata za granicą. Przechowywana tak samo starannie jak jadeitowa głowa smoka. Prezent od niego na emigrację, aby chronił mnie od złych mocy. Mam nadzieję że będzie to czynił nadal skutecznie. Przed „dobrą zmianą” nie był już aktywny zawodowo, poza obecnością na uczelni. Ostatni raz widzieliśmy się na jubileuszu Firmy. Po raz kolejny, aczkolwiek z perspektywy widza, obejrzał tam studium oportunizmu w polskiej dyplomacji i paru innych instytucjach. Coś takiego znał od 1968 r. Zareagował tak jak tylko potrafił najlepiej. Uśmiechem, życzliwością oraz pytaniami jak układam sobie życie tyle lat po wyjeździe z Polski. Na pogrzeb nie zdążyłem. Jak zawsze (który to raz…) informacja o śmierci bliskich osób zastała mnie za granicą. Tym razem połączona z innymi tragediami. Wypadkami w górach, nieudanymi zejściami ze szczytu oraz osobistymi dramatami utraty wyczekiwanego potomka przez bliskich mi Przyjaciół Potem, na jednym z berlińskich cmentarzy, na symbolicznym pomniku pojawiły się trzy znicze. Stały na terenie nekropolii, na której odwiedzam A., niestety nie uratowanej przed samobójstwem. Może wszyscy oni będą teraz w innym lepszym świecie. I tak szczęśliwi jak nie mogli być tutaj. Profesor miał przydomek. Czasem nawet funkcjonował on w Firmie w rozmowach na szczeblu kierowniczym. Nie był wyrazem złośliwości. Jeżeli już to szacunku. Była bowiem taka postać, która, jako mistrz w pewnej galaktyce, uczyła przyszłych rycerzy spokoju, wiary i bezkompromisowości. Pewnie ów przydomek Profesor przyjąłby z właściwym sobie dystansem i humorem. Choć, tak na marginesie, ów mistrz miał żyć zgoła 900 lat. Żal więc, że Profesor odszedł tak szybko. Dziękuję za wszystkie lata Profesorze. I za klucze do tajnego świata rzecz jasna. Postaram się kiedyś spłacić dług. Obiecuję.

Y.