Marvelous Marvin Hagler

Marvelous Marvin Hagler

Ur. 23.05.1954 Zm. 13.03.2021

Wspomnienie

Wspaniały Marvin Hagler - to nie błąd, że nie ma cudzysłowu: pod takim nazwiskiem zarejestrował się w urzędzie stanu cywilnego. I walczył jak superbohater z universum Marvela. Był niepokonany przez 11 lat i 37 walk, a w pewnej chwili wydawało się, że był również nieśmiertelny. Wiadomość o jego śmierci ożywiła w pamięci wielką walkę z Rayem „Sugarem” Leonardem z kwietnia 1987 roku - jednej z dwóch, jakie komuna pokazała w TVP. Po niej Marvelous Marvin Hagler odwrócił się od świata i został aktorem kina klasy B we Włoszech. Zagrał amerykańskiego żołnierza w „Indio” i „Indio 2”, które reżyserował Antonio Margheriti, fachowiec od horrorów i produkcji zwanych peplum („miecz i sandały”, czyli o przygodach w starożytnym Rzymie). Filmy „Indio” i „Indio 2” opowiadały o walce z wielkimi korporacjami, które chcą zniszczyć dziewiczy las Amazonii. Dziennik „La Stampa” nazwał je „eko-Rambo”, uznany krytyk określił filmy, jako „ekofarsę”. W sezonie 1989 „Indio” zajął 51. miejsce w 100 najbardziej kasowych hitów włoskiego przemysłu filmowego. To było niesamowite - Hagler wolał zagrać w „Indio”, daleko od Ameryki, za garść dolarów, niż walczyć w rewanżu z Leonardem za 20 mln. Tak bardzo poczuł się upokorzony werdyktem sędziów w ich walce z 1987 r., kiedy dwóch z nich stwierdziło, że lepszy był Leonard. Od tego momentu zaczęła się krótka kariera filmowa Haglera. Już nigdy nie wszedł do ringu. Stało się to po blisko 15 latach boksowania, 62 zwycięstwach, trzech porażkach i dwóch remisach oraz po 12 udanych obronach tytułu mistrza świata wagi średniej. Złamanym przez system, korporacje, telewizje, sędziów. Przez tą śliczną buźkę Leonarda z uśmiechem, który okazał się na koniec uśmiechem triumfującym. Widok był dla Haglera nie do wytrzymania. Od lat nazywał rywala z pogardą „Pan Polityk”, „Pan Klasa Średnia”, bo uważał, że Leonard jest sztuczny, jego kariera napompowana, że jest chroniony przez układy promotorów, sędziów, sponsorów ze względu na urok grzecznego Murzyna nigdy nie sprawiającego kłopotów. On - Marvelous Marvin Hagler - nigdy taki nie był. Zawsze była w nim szczerość buntownika i wyrzutka, który mówił to, co myślał. Prosto z mostu i na odlew. Zaczął trenować boks w latach 70., po przenosinach z Newark w New Jersey do Brockton w stanie Massachusetts, w okolice Zatoki Cape Cod. Matka wyniosła się i zabrała dwuletniego syna z Newark po zamieszkach i brutalnych starciach z policją w 1967 roku, w których zginęło 26 Afroamerykanów z sąsiedztwa, a dom, w którym Haglerowie mieszkali częściowo spłonął. Marvin biegał po wydmach Cape Cod w wojskowych butach, aby złapać kondycję, a ćwiczył boks w skromnej salce, należącej do braci Pata i Goody’ego Petronellich, właścicieli firmy budowlanej, którzy otworzyli ją specjalnie dla okolicznych robotników. Matka pracowała, jako sprzątaczka i gosposia domowa, więc i ona i on żyli biednie, w wiecznej pretensji do świata. To poczucie kultywował w sobie, aby je wykorzystać w ringu, aby przeciwników - jak mówił - „destruct and destroy”. Przypominał w tym Mike’a Tysona. Przydarzyło mu się przy tym niezwykłe szczęście, że podpisał kontrakt zawodowy właśnie z Petronellimi, równie uczciwymi i rzetelnymi w słowach jak on. W tygodniu pożyczali mu po pół dolara na kanapkę, po ćwierć dolara na coca-colę, a potem rozliczali się co piątek, gdy dostawał tygodniówkę za pracę na budowach. Byli razem przez całą zawodową karierę bez pisemnej umowy. Kiedy Hagler wreszcie po latach podchodów dogadał się z Leonardem na walkę za kilkanaście milionów dolarów, Pat i Goody stwierdzili: „Marv, może wreszcie podpiszemy jakąś umowę?”. - Co? Nigdy w życiu! - odpowiedział Hagler. A po walce, choć tak piekielnie został w niej upokorzony, wypłacił im pełną kwotę z nawiązką. Choć pojedynek w Las Vegas odbył się w 1987 r., tak naprawdę toczył się od lat. Leonard, złote dziecko boksu, zdobył tytuł mistrza olimpijskiego w Montrealu w 1976 r. (w półfinale kategorii lekkopółśredniej pokonał na punkty Kazimierza Szczerbę) i szybko został bokserskim milionerem. Hagler wygrał związkowy turniej amatorski i tydzień później był już zawodowcem walczącym w jakichś salkach, szkolnych halach w okolicach Bostonu i Filadelfii. W 1979 r. wreszcie wystąpił w Las Vegas. Na tym samym wieczorze, w tym samym Ceasars Palace walczył Ray Leonard z Wilfredem Benitezem. Za zdobycie tytułu kategorii półśredniej - swojego pierwszego - Leonard zarobił milion dolarów, Hagler za walkę z Vito Antuoferno 40 tysięcy. Zakończyła się zresztą niesprawiedliwym remisem. Dziennikarz Boston Globe napisał po śmierci Marvina Haglera, że ci, którzy nie wierzą w nieśmiertelność, powinni zobaczyć pierwszą rundę jego walki z Thomasem Hearnsem. Odbyła się dwa lata przed hitem z Leonardem. Mówią o niej legendarna, co w 200-letniej historii nowoczesnego boksu jest najwyższym uznaniem. Hearns myślał, że wytrzyma, ale padł w trzeciej rundzie po ciosie z prawej pięści (poważna broń Haglera, jako tzw. fałszywego mańkuta; w rzeczywistości był praworęczny, ale chciał po prostu, aby pięść jego mocniejszej ręki była bliżej przeciwnika). Hagler był przez siedem minut niezmordowany. Co z tego, że Hearns trafiał go ciosami, które powinny skruszyć ścianę, skoro zaraz sam otrzymywał dwa jeszcze mocniejsze. W sumie zadali sobie wtedy 339 ciosów.

Radosław Leniarski

Zdjęcie profilowe: AP