Krystyna Junosza Woysław

Krystyna Junosza Woysław

Ur. 12.08.1942 Zm. 23.11.2020

Wspomnienie

W momencie, w którym piszę ten wspomnienia, Mamusi nie ma już od ponad trzech miesięcy. Odeszła 23 listopada 2020 roku, po cichu, ale walcząc. Tak samo żyła. Po cichu, ale mocno, zdecydowanie, z przytupem. Nie zawsze z własnego wyboru, często po prostu życie ją ustawiało - jak sama się śmiała - nosem pod wiatr. Urodziła się w 1942, w Sokołowie Podlaskim, gdzie jej rodzice - a moi dziadkowie - pracowali. Pan Profesor Woysław, uznany i szanowany, oraz Pani profesor Ewa Woysław, śliczna, filigranowa, i tak jak moja Mama piekielnie inteligentna. Pracowali i szpiegowali w służbie cywilnej w Polskim Państwie Podziemnym. Takie to były wtedy czasy. Dziadka Niemcy zabrali jak babcia jeszcze była w ciąży, po babcie przyszli pod koniec roku, jak mama miała dwa miesiące. Rodzinna legenda głosi, że zabierając babcie, mamę chcieli rozstrzelać, lecz ona jak to mały dzidziuś zwyczajnie uśmiechnęła się do żołnierza. No i została w tym łóżeczku, Ona i olbrzymi dog, ukochany pies babci. Wtedy stoczyła swoją pierwszą walkę. Po 48 godzinach sąsiedzi odważyli się wejść do mieszkania. Znaleźli psa - tego samego który przez ostatnie dwa dni szalał, biegając i drapiąc po drzwiach - i mamę, wciąż w kołysce. Pojechała do starszego brata Babci, do Warki i tam spędziła swoje dzieciństwo. Uwielbiała czytać. Jej wizyty dwa razy w miesiącu do biblioteki były od dawna tradycją w naszej rodzinie, i wiadomo było, że skończą się tym samym telefonem co zawsze „niech ktoś przyjdzie po mnie na przystanek, bo znowu przesadziłam z ilością” W 1959, cichą Warkę, zamieniła na powojenną Warszawę. Bardzo szybko ruszyła w następną podróż do dalekiej Argentyny. Tam osiedlili się jej rodzice po wojnie, w Buenos Aires. Pojechała poznać rodziców. Dziadek był jej mentorem i wzorem, z babcią nie mogła znaleźć nitki porozumienia. Wróciła do Polski parę lat później, a w 1972 znowu ruszyła w drogę do Buenos, tym razem już na stałe i ze mną. A w Buenos? Jak u Woysławów, raz pod gorę, raz z górki. Gdy okazało się, że kierunek „Turystyka i Hotelarstwo” który ukończyła w Polsce, w Ameryce Łacińskiej do niczego się nie przydaje, poszła na księgowość i skończyła z wyróżnieniem. Po paru marnych latach, dostała prace w holdingu szwajcarskim. Do dziś pamiętam, jak przyjeżdżałam do niej we wtorki i piątki, żeby razem jechać na próbę baletu, jaka się czułam ważna, bo każdy wiedział, że ten mały brzdąc to córka Krystyny. To zobowiązywało. Bo mama bardzo dbała żebym wiedziała, że nasze nazwisko zobowiązuje. I wszędzie to czułam. Mama wprowadziła mnie do Harcerstwa, do tańca - sama nie za bardzo lubiła tańczyć, ale „ty córeczko masz talent, dajesz” - wspierała moje pomysły i marzenia. Działała w Polonii, i w tej samej bibliotece, którą współbudował mój dziadek objęła funkcje prezesa. Nasze relacje raz były sielankowe, a w innych momentach niczym trzecia wojna światowa. Bo mama nie była idealna, nieskazitelna, Była człowiekiem. A to był jej największy atut. Inteligentna, przenikliwa, skrupulatna i poukładana aż do bólu. Każdego roku - od kiedy w Polsce, już wszyscy razem zaczęliśmy w 2000 roku układać sobie życie - każdą pierwszą niedzielę w grudniu - rozpoczynała tym samym pytaniem – To co przygotowujemy i kto na te święta? Może znaliście ją Państwo jako redaktora naczelnego Biuletyn Armii Krajowej od 2014. Pomimo wieku, wstawała każdego dnia o 7 rano, jadła śniadanie, karmiła naszego kundla, którego uwielbiała - tak jak i całą naszą kocią ferajnę – brała prysznic, szybki makijaż i do Pasty. Tam, pracowała do 17 i do domku. Biuletyn był jej drugim dzieckiem. Walczyła o niego, kochała, machała palcem jak trzeba było i się wkurzała. Miała wyczucie i wiedzę jak i co trzeba zrobić, żeby pismo było coraz lepsze. A w tym wszystkim nie robiła nic na pokaz ani dla zysku. Jeśli praca była jej motorem, to jej miłością była rodzina. To od niej każdy z nas nauczył się, że rodzina jest najważniejsza. Dla nas mogła zrobić wszystko. Była niezastąpionym wsparciem dla każdego z nas. Jej wnuki - mimo że już dorosłe - najgłębsze problemy i bóle rozwiązywały z nią. Scena była prawie zawsze taka sama, petent na jej łóżku z jakimś kotem na kolanach, a mama przy swoim biurku uważnie słuchając. Do szpitala pojechała 26 października. I znowu nas zaskoczyła. Bo mimo że nigdy nie rozmawialiśmy używając wideo konferencji, ze szpitala właśnie tak dzwoniła, pytała o dzieci. Jej wnuki, zawsze byli dzieci, tak jak ja pozostałam córeczką a ona matulą lub mamusią. W niedziele 22 listopada długo rozmawialiśmy patrząc przez telefon na siebie. Po raz pierwszy mama prawie nie potrzebowała tlenu. Cieszyliśmy się, bo miała mieć wypis, mówiła silniejszym głosem. O 21:21 w odpowiedzi na mój sms, napisała „układam się do snu, kocham 3+5+1 (trzech dorosłych, 5 kociaków, jeden pies) Rano 23listopada już nie odpisała. O 13:30 straciła przytomność o 14:46 odeszła. Parę dni potem za nią podążyła Hanka Stadnik. I tak jak ona mówiła w ostatnim wywiadzie nie zapomnijcie o nas, to ja dziś proszę, nie zapomnijcie o mojej mamie.

Kochająca córka z wnukami