Wojciech Grabowski Zmarł 26 września 2020 r. W środę 23 września, jeszcze rano odebrał telefon. Leżał już na oddziale covidowym w Toruniu. Nie mógł mówić, zdołał tylko wyszeptać: „Co Hania...” Z mojej strony tylko rozpaczliwe, przerywane łkaniem: „Braciszku, pamiętaj, że kocham Cię...” I zapadła cisza, przerywana walką o każdy oddech. Ostatni raz widzieliśmy się na korytarzu szpitala w Rypinie... to miało być ostre przeziębienie. Widzę jego dłoń, gdy macha i potwierdza, że jak wyjdzie ze szpitala, będzie podlewał krzewy wspólnie sadzone wiosną. Zawsze uśmiechnięty, czuły, wrażliwy, kochający ludzi i zwierzęta. Mimo niełatwego życia, zachował pogodę ducha i radość życia. Tragiczna śmierć mamy, spowodowała, że trafił do domu dziecka, rozdzielony z rodzeństwem. Gdy wrócił do domu rodzinnego w Sierpcu, przez lata opiekował się chorym ojcem. Z wielkim oddaniem i sumiennością pracował w lokalnej spółdzielni „Przyszłość”. I wtedy dopadła go, trwająca latami, schizofrenia. Nauczył się żyć z tą ciężką chorobą. Wojtuś był moim sąsiadem. Przez ponad 40 lat zrastał się ze mną i stawał częścią mojej rodziny. Obecność Wojtusia wypełniała moje życie: wyprawy do biblioteki po książki, które wręcz pochłaniał, gra w siatkówkę i odprowadzanie mnie przez 5 lat studiów do pociągu, pomagając dźwigać ciężkie bagaże. Traktowaliśmy się, jak rodzeństwo. Do mojej mamy Wojtuś zwracał się: „Mamusiu”. Zawsze chciał służyć pomocą ludziom, chciał czuć się potrzebnym. Cechowała go wyjątkowa pracowitość i oddanie. Pomagał innym, choć sam potrzebował pomocy. Dla siebie o nic nigdy nie prosił. Godził się ze swoimi ograniczeniami, akceptował kolejne choroby, które z wiekiem atakowały jego wątły organizm. Nigdy nie narzekał na swój los. Kochał życie takim, jakie mu było dane. Uprawiał sport: boks, siatkówkę, tenis. Żył wśród pasjonatów i sam był pasjonatem. Przyrodę, a szczególnie pejzaże, uwieczniał na płótnie. Talent połączony z sercem, dawały „małe arcydzieła”. Jego wrażliwość i poświęcenie były poruszające. Gdy umierała moja mama, Wojtuś widząc moją rozpacz, bez wahania powiedział: „Hania, ja mogę umrzeć za Twoją mamę, żebyś tylko ty, tak nie płakała.” Wojtuś, coraz bardziej schorowany i niesprawny, zamieszkał w Domu Pomocy w Szczutowie. Przez ponad 10 lat, to był jego dom. Zdobył sympatię personelu. Chętnie uczestniczył w zajęciach terapeutycznych, wycieczkach oraz wyjazdach integracyjnych. Zachowały się liczne zdjęcia, które pokazują człowieka szczęśliwego. Bardzo silne więzi rodzinne były między nim a siostrą Teresą. To ona wspierała go przez całe życie, choć sama ciężko chorowała. Cieszył się z jej odwiedzin w Szczutowie i z radością opowiadał o pobytach w jej rodzinnym domu. Lubił z nią rozmawiać przez telefon, wspominali niełatwe dzieciństwo, omawiali bieżące wydarzenia rodzinne. Bardzo wzajemnie troszczyli się o siebie. Dnia 6 marca 2020 r. zabrałam go do Radzik, chcąc uchronić przed zakażeniem. Telewizyjne sceny z Włoch i Hiszpanii przeraziły mnie. Postanowiłam ocalić mojego Wojtusia. Przyszedł wrzesień, druga fala. To my, pracując w szkole, staliśmy się źródłem zakażenia. Z wielką siłą wybuchła epidemia. Covid-19 nie dał mu szans, przegrał walkę po tygodniu. Miał 70 lat. Był pierwszym pacjentem, o którym w mediach mówiono i pisano, że zabrakło dla niego respiratora. A przecież Rząd twierdził, że jesteśmy dobrze przygotowani do drugiej fali. Żyję teraz w poczuciu ogromnej winy, że zawiodłam, nie ocaliłam mojego Wojtusia, a on tak mi ufał... Na tym polega okrucieństwo tej zarazy, że sprowadzamy śmierć na tych, których kochamy. Nie lekceważmy rygorów epidemicznych, bo sami może ocalejemy, ale niesiemy śmierć innym. Później z tą świadomością trzeba żyć. Nie da się znaleźć usprawiedliwienia, że w maseczce, w klasie, było mi niewygodnie. Moja wygoda, mój egoizm, kosztował Wojtusia życie. Proszę tylko o jedno, śpieszmy się okazywać uczucia. Nie chodzi o czyny heroiczne, ale drobne gesty, które tak niewiele kosztują. Bo możemy nie zdążyć. Bo wirus jeszcze długo będzie triumfalnie wczepiał się w nas swoimi kolcami. Ja nie mogę nic zmienić, cofnąć czasu. Inni jeszcze mogą! Dla mnie już nigdy nie będzie tak, jak dawniej. Nie zachwyca mnie zbliżająca się wiosna, nie cieszy blask słońca, nie smakują lody, które tak bardzo lubiłam jeść z Wojtusiem... Najbardziej zmieniło się to, że nie boję się nocy. Nawet w najciemniejszą noc, widzę przez łzy najpiękniejsze gwiazdy. „Gdzie jesteś Wojtuś? Czy ta, która mruga, to Ty...?” - szepcę cicho. Chce wierzyć w Zmartwychwstanie... Chcę wierzyć w Nasze Spotkanie... Boże, do czego potrzebowałeś mojego Wojtusia? Przecież On był dla mnie całym światem. A dla Ciebie? Ból, tęsknota, rozpacz, teraz nie pozwalają mi wierzyć... Może czas to zmieni... Do zobaczenia mój Przyjacielu, który towarzyszyłeś mi w drodze życia.