Emilia Borchert

Emilia Borchert

Ur. 23.11.1910 Zm. 06.12.2020

Wspomnienie

Nasza mama EMILIA BORCHERT od kilku lat była NAJSTARSZĄ WARSZAWIANKĄ. „Od tysięcy lat ludzie szukają eliksiru, który zapewniłby długowieczność!!! Pragnienie długiego życia jest przeogromne i człowiek gotów jest zapłacić każdą cenę, aby się to spełniło. Wymyślane są różne najczęściej niedorzeczne teorie, a to w Pani wykonaniu okazuje się takie proste! Po prostu, trzeba kochać otaczający nas świat i mieć wielkie serce otwarte na ludzkie dole i niedole.” Tak z Los Angeles pisała do naszej mamy znana aktorka Jadwiga Barańska z okazji setnej rocznicy urodzin. Wydaje się, że jej słowa najlepiej oddają, jakim człowiekiem była Emilia. Ale to tylko jedna strona jej charakteru. Drugą ujawniła w trakcie wywiadu podczas przyjęcia urodzinowego na Zamku Królewskim. Kiedy dziennikarz zapytał o sekret jej długowieczności. Odpowiedziała krótko: Nigdy nie rozczulać się nad sobą Do życzeń z okazji jubileuszu 100-lecia dołączył się sam Prezes Rady Ministrów RP Donald Tusk pisząc w liście do naszej mamy: „Dane było Pani przeżyć cały wiek naszej polskiej historii, doświadczyć trudów i radości z nią związanych. Tak długie życie jest skarbnicą doświadczeń dla kilku pokoleń Polaków. Głęboko wierzę, że wielu ludzi czerpie z niej obficie, ponieważ Pani sędziwy wiek jest naszym wspólnym drogocennym dziedzictwem”. Nasza mama urodziła się w wielodzietnej rodzinie. Była ich 13-stym dzieckiem. Przeżyła 2 wojny światowe. W czasie Pierwszej jako dziecko była tzw. bieżeńcem. Mając 4 latka uciekała wraz z rodziną przed Prusakami z Białegostoku do Moskwy. Kilka lat później uciekała przed rewolucją z Moskwy z powrotem do Białegostoku, ale już do wolnej Polski. Nasza mama zawsze chciała być pielęgniarką. Ukończyła WARSZAWSKĄ SZKOŁĘ POŁOŻNYCH na Pradze jeszcze przed wojną w roku 1932. Drugą wojnę przeżyła w Sosnowcu wraz z mężem i dwojgiem dzieci. Po wojnie od 1953 roku była położną w szpitalu na Madalińskiego. Kiedy o tym wspominała, wielu ludzi przypominało sobie, że urodziło się właśnie na Madalińskiego i być może nasza mama była przy ich urodzinach. Aż dziw bierze jak wielu warszawiaków urodziło się na Madalińskiego. Pracowała do 75 roku życia. Kiedy przeszła na emeryturę, zawarła umowę z SGPiS-em i zaczęła przyjmować studentów na stancję. Uczelnia podsyłała jej lokatorów z całego świata. Zwykle na kilka miesięcy. Z niektórymi zaprzyjaźniła się i traktowała ich jak swoje dzieci. Opierała ich, obszywała, a czasami nawet dokarmiała. Najbardziej polubiła Hugona z Wenezueli i Kolombo z Nigerii, najmniej Alego z Palestyny. Hugo podarował jej ludowe wenezuelskie malowidło na korze, które do dzisiaj wisi na ścianie. Na Nigeryjczyka Kolombo wołała po prostu Bambi, a on nie miał nic przeciwko temu i traktował ją jak matkę. Po powrocie do Nigerii pisał do niej listy, które zawsze zaczynały się od słów: Kochana Mamo, wiem ze nie możesz czytać po angielsku, ale mój brat Marek na pewno Ci przetłumaczy… Wszystko zaczęło się w połowie listopada. Straciła apetyt. Wydawało się, że dobrym rozwiązaniem będzie podanie jej kroplówki. Od razu poczuła się lepiej, ale nazajutrz zadzwoniła pielęgniarka, która podawała jej kroplówkę i powiedziała, że ma niedobrą wiadomość: znajduje się w szpitalu z objawami korona wirusa, ale ma nadzieję, że nie zaraziła mamy i wszystko będzie dobrze. I było dobrze, niestety nie na długo. Po paru dniach wszyscy domownicy zaczęli mieć objawy grypopodobne. Córka poddała się testowi. Wynik był pozytywny. Zaczęła się kwarantanna i leczenie. Całe szczęście, że zięć był lekarzem. Niestety, stan mamy ciągle się pogarszał. Kiedy zmarła, wysłałem do najbliższych i przyjaciół w jej imieniu poniższego emaila: „Przepraszam, że ostatnio się nie odzywałam, ale niespodziewanie, nawet dla mnie, odeszłam z tego świata. Stało się to na św. Mikołaja tj. tuż przed godziną siódmą. Dokładnie o godzinie 18.55 Przestałam być najstarszą warszawianką, mimo, że się do tego bardzo przyzwyczaiłam. Przeżyłam na tym świecie ponad 100 lat, dokładnie 110, jeden tydzień i 6 dni, (chociaż to nie jest takie pewne, bo urodziłam się wg kalendarza juliańskiego, a umarłam wg gregoriańskiego). Odejście nie było lekkie. Pogotowie odwiedzało mnie 2 razy. Bardzo mili chłopcy. Chcieli mnie wziąć do szpitala pod respirator, ale odmówiłam. Wolałam pozostać w domu. Jeżeli chcecie się ze mną zobaczyć, jeszcze przed świętami, to zapraszam do kościoła św. Karola Boromeusza na Starych Powązkach Będzie pięknie. Zamówiłam koncert skrzypcowy tak jak 50 lat temu na pożegnanie mego męża Edwarda w dniu lądowania Amerykanów na Księżycu. Stypę, konsolację jak to teraz nazywają postanowiłam odłożyć i połączyć z moimi imieninami, które wypadają 30 czerwca. Mam nadzieję, że do tego czasu pandemia się skończy i będziemy się mogli spotkać w większym gronie w restauracji FLORIAN, w tym samym miejscu, gdzie obchodziłam swoje 99 urodziny i gdzie śpiewał dla mnie rosyjskie romanse Genady Iskhakov. Jeżeli nie będziecie mieli czasu przyjść do kościoła lub na imieniny, nie martwcie się i tak się zobaczymy.”

Marek Borchert