Był jednym z najwybitniejszych twórców w historii polskiej muzyki estradowej, współzałożycielem legendarnego Kabaretu Starszych Panów. To, że o podejrzanych typach mówimy „tanie dranie”, że jeździmy „na ryby i lwy by” oraz wiemy, że najważniejsze w życiu jest, „by żądz moc móc wzmóc”, zawdzięczamy właśnie wierszom Jeremiego Przybory. Cylinder, frak, biała koszula, sztuczkowe spodnie. W ręku laseczka. W butonierce - goździk. Tak był ubrany, kiedy po raz pierwszy - razem z identycznie wyglądającym Jerzym Wasowskim - pojawił się na ekranie telewizyjnym. Był październik 1958 roku, kończyła się kulturalna i polityczna odwilż, zaczynała siermiężna epoka gomułkowska. Satyryczny program pod tytułem „Kabaret Starszych Panów” pochodził z innej planety – życie biegło tu w przedwojennym stylu, tu używało się eleganckich zwrotów, całowało kobiety w rękę. Nawet anonimowa widownia zasiadająca przed ekranami telewizorów nie była ludem, tylko „telepaństwem”. Ale ten staroświecki kostium w przypadku Jeremiego Przybory nie był stylizacją. Autor tekstów Kabaretu rzeczywiście urodził się w poprzedniej epoce. Ukończył elitarne gimnazjum im. Mikołaja Reya w Warszawie, studiował najpierw w Szkole Głównej Handlowej, później anglistykę na Uniwersytecie Warszawskim (obu jednak nie ukończył). Rekwizytami jego młodości były: fortepian, na którym grała cała rodzina, biblioteka ojca oraz koń z własnej stadniny. Imię otrzymał po Jeremim Wiśniowieckim, ukochanym bohaterze ojca, który zaczytywał się w sienkiewiczowskiej „Trylogii”. Jednak, w odróżnieniu od innych paniczów, Przybora nie został dyplomatą, sanacyjnym politykiem ani oficerem. Chociaż - jak twierdził – i tak w życiu miał głównie farta. W 1937 roku wygrał konkurs na spikera i od tej pory - z okupacyjną przerwą - pracował w radiu. Tam spotkał swojego przyszłego partnera z ekranu - Jerzego Wasowskiego, który w rozgłośni warszawskiej był inżynierem. Już wtedy, podczas oblężenia Warszawy we wrześniu 1939 roku, próbowali zbudować własny, odrębny świat. Kiedy w eter szły „Nie rzucim ziemi” i „Boże, coś Polskę”, oni słuchali swingu z Londynu, który podnosił ich na duchu lepiej niż patriotyczne śpiewy. Jeremi Przybora spędził okupację w domku na warszawskiej Sadybie, gdzie tylko raz zdarzyła się łapanka. Żeby nie trafić do obozu koncentracyjnego, zapłacił 20 dolarów. Z Wasowskim spotkał się ponownie już po wojnie w radiowej redakcji rozrywki. Spiker miał za sobą epizod w Radiu Bydgoszcz, gdzie pisał pierwsze skecze i monologi satyryczne, inżynier - pierwsze próby komponowania i występy w teatrach. W 1948 roku stworzyli wspólnie radiowy Teatrzyk Eterek, w którym szlifowali absurdalny humor. Z jednej strony patronował im Boy i „Słówka” - biblia w domu Przybory, z drugiej - Franc Fiszer, przedwojenny warszawski bon vivant i przyjaciel rodziny Wasowskich. Zamiast przodowników pracy, realizujących zadania planu pięcioletniego, w Eterku występowali niejaki profesor Pęduszko, wdowa Eufemia oraz Mundzio, chłopiec, który wbrew obowiązującym trendom nie rozwijał się ani fizycznie, ani umysłowo. Absurdalny świat wykreowany przez Przyborę i Wasowskiego okazał się trwalszy niż stalinizm. Po 10 latach Eterek przeniósł się do nowego medium - telewizji. Nowy tytuł programu – „Kabaret Starszych Panów” – odnosił się raczej do klimatu audycji, niż do wieku prowadzących (Przybora miał 43 lata, Wasowski 45). Bohaterowie, Pan A. i Pan B., byli jak para przedwojennych arystokratów zabłąkanych w PRL-u, którzy zderzają się z absurdami codziennego życia, pertraktują z odwiedzającymi ich fachowcami i sąsiadami, odżywiają się prostą grochówką, wybierają się na wczasy pracownicze. W tym świecie, mimo wszelkich przeciwności, starają się przestrzegać dawnych form. Była to nie tylko liryczno-surrealistyczna zabawa w przedwojenne maniery, lecz także próba ocalenia świata, który starła w proch wojna, a potem komunizm. „Pokolenie paniczów, strasznie dla Polski ważne, skończyło się, zginęło, nie ma ich. I mam wrażenie, że to, co uczyniłem w Kabarecie, to dla Jerzego i dla mnie było próbą odbudowania statusu starego panicza. Starego panicza, który nawet nie ma już swojego otoczenia w postaci innych paniczów” - mówił Przybora w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” w grudniu 2003 roku. Kabaret Starszych Panów przetrwał osiem lat, przestał istnieć decyzją swoich autorów. Pozostały po nim taśmy z zapisem połowy z 16 programów. I genialne piosenki, w nagraniach Barbary Krafftówny, Kaliny Jędrusik, Wiesława Michnikowskiego, Ireny Kwiatkowskiej. Dzisiaj śpiewa je pokolenie wnuków, co świadczy o ich nieprzemijalnej sile. Wiele fraz Przybory weszło do potocznego języka. O pewnym rodzaju mężczyzn mówimy „tanie dranie”, porzuceni kochankowie skarżą się swoim dawnym wybrankom – „już kąpiesz się nie dla mnie”, a myśliwi wybierają się nie na polowanie, ale „na lwy by”. Przybora, od śmierci małżonki Alicji Wirth w 2000 roku, mieszkał samotnie w swoim domu nad Pilicą. Jak mówił w wywiadzie dla „Tygodnika”, po odejściu żony stracił powód do pisania. Ostatnim jego dziełem było libretto do musicalu „Piotruś Pan” (2000) w warszawskiej Romie. Niezwykły hymn na cześć młodości, który stworzył Starszy Pan. Gdy w 2002 roku ukazała się książka „Piosenki prawie wszystkie”, w której Przybora zamieścił 226 swoich tekstów, Wisława Szymborska napisała: „Mistrzostwo Przybory polega na tym, że szwów nie widać. Słowa jego piosenek rozrzewniają i śmieszą”.