Ziemowit Janusz Karniej

Ziemowit Janusz Karniej

Ur. 12.10.1941 Zm. 20.11.2020

Wspomnienie

Jak żyć ze świadomością, że odszedłeś i nigdy już nie wrócisz. Wilno, Szczecin, Warszawa – trzy miasta, w których przyszło Ci żyć i które ukochałeś. Urodziłeś się w 1941 roku na wileńskim Zarzeczu, jak zwykłeś mawiać, w „domku drewnianym, aczkolwiek podmurowanym”. W czerwcu 1946 roku Twoja rodzina opuściła to miasto jednym z ostatnich transportów repatriacyjnych i znalazła się w Szczecinie. Niechętnie wspominałeś jak trudne było Twoje dzieciństwo w okupowanym Wilnie i zrujnowanym bombardowaniami Szczecinie mając w rodzinie ojca zmagającego się z alkoholowym nałogiem. Na szczęście miałeś wspaniałą matkę, która jak to kobieta ze Wschodu, z Petersburga dawała sobie ze wszystkimi przeciwnościami świetnie radę. Już jako nastolatek musiałeś iść do pracy, aby zarobić na swoje utrzymanie. Później zatrudniłeś się w stoczni, która zawsze Cię fascynowała. Jednocześnie trenowałeś sport: kolarstwo torowe i odnosiłeś w tej dziedzinie pewne sukcesy. Wkrótce opuściłeś Szczecin za sprawą Danusi – miłości Twojego życia i przeniosłeś się do Warszawy. Podjąłeś ciężką i odpowiedzialną pracę w milicji. Służyłeś ludziom w milicji i policji przez zgoła 30 lat. Z czego dużą część na Muranowie, z którym bardzo się związałeś. Zresztą do dziś na Muranowie można usłyszeć: „jak był pan Karniej, to był porządek”. Twoja ofiarna praca i społeczna działalność znalazła uznanie u przełożonych, współpracowników, a co najważniejsze mieszkańców Warszawy, którym zawsze starałeś się pomóc. W 1987 roku zostałeś laureatem Nagrody m. st. Warszawy. Po odejściu z policji zająłeś się tym, co tak naprawdę dawało Ci najwięcej satysfakcji, czyli naprawą rowerów. Nie goniłeś za sławą, czy pieniądzem; cieszyło Cię zwykłe życie, duma z dużej rodziny, kolarstwo. Zawsze wrażliwy na krzywdę, pomagałeś innym, nie myśląc o sobie. Kochałeś też zwierzęta: do dziś pamiętam jak ze starszym rodzeństwem zorganizowałeś „wyprawę ratunkową” w pewną mroźną zimę, aby uratować kundelka potrąconego przez samochód na przystanku i leżącego tam parę dni. W ostatnich latach najbardziej lubiłeś zajmować się domem, niepodzielnie rządziłeś w kuchni odkrywając w sobie wielki talent kulinarny. Uwielbiałeś sztukę, rozmowy o malarzach. Zawsze rano siadałeś sobie i patrzyłeś na „obrazki” Twojego ojca, dziadka i innych artystów; a największą estymą darzyłeś chyba „Wejście do małego portu w Holandii” Guido Recka. Żyłeś cicho i skromnie, i tak nagle po cichu odszedłeś. Brakuje nam Ciebie, brakuje dobrego człowieka.

Adam Karniej