Jerzy Kawalerowicz był jednym z tych twórców, dzięki którym kino polskie zyskało rangę sztuki i stało się znane na całym świecie W 1961 r. w Cannes dwa filmy konkurowały do Złotej Palmy: „Viridiana” Luisa Bunuela i „Matka Joanna” Kawalerowicza, nagrodzona Grand Prix Jury. Obok Andrzeja Wajdy, Wojciecha J. Hasa, Andrzeja Munka był czołowym reżyserem „szkoły polskiej”. Pełnił wtedy także rolę producenta - był szefem Zespołu Filmowego „Kadr”, w którym powstały takie dzieła, jak „Popiół i diament” Wajdy, „Eroica” Munka, gdzie debiutował - jako reżyser - Tadeusz Konwicki, a później Kazimierz Kutz. Konwicki mówił: "Ja Kawalerowicza uważam za największy fenomen u nas po wojnie, jeśli chodzi o dyspozycję filmową, o talent. To jest czysto filmowe zwierzę, które w sprawnie funkcjonującym społeczeństwie dokonałoby rzeczy nadzwyczajnych - zresztą kilka filmów znakomitych zrobił". W swoich filmach próbował różnych gatunków. Każdy jego film był zaskakująco inny od poprzedniego. Przerzucał się od psychologii do epiki. Dobierając twarze aktorów do „Austerii”, do scen z chasydami, mówił: „Muszę z nich cały świat stworzyć”. Czynił tak za każdym razem. Z Wajdą i Hasem łączyło go pierwsze powołanie: zanim stał się filmowcem, był malarzem. Ale już w młodości - jak mówił - odbierał świat gotowym kadrem filmowym, starał się patrzeć na rzeczywistość okiem kamery, jakby nieustannie robił film. Reżyseria stała się jego narkotykiem. Jego filmy różniły się tonacją od sztandarowych dzieł szkoły polskiej polemizujących z narodowymi kompleksami, z narodową mitologią. Może zaważyło na tym doświadczenie życiowe Kawalerowicza. Potomek ziemiańskiej rodziny z Galicji, syn naczelnika poczty w Gwoźdźcu koło Stanisławowa. Wyrastał w świecie wielu narodów, wielu religii żyjących obok siebie. Ten świat rozpadł się na jego oczach - to mogło go nauczyć względności i nieważności wszelkich światopoglądowych podziałów. Choć debiutował socrealistyczną „Gromadą” (1951), był reżyserem niepokornym, artystą chodzącym własnymi drogami, największym „formalistą” polskiego kina i jednym z najbardziej „zachodnich” naszych reżyserów. Mimo że nie miał żadnego credo, przesłanie jego filmów można określić słowem: względność. Względność wierzeń, dogmatów. Sceptyk, pozbawiony złudzeń, ukazywał ludzi w labiryncie namiętności, polityki, losu. W jego najwcześniejszych filmach (m.in. w nieschematycznej „Celulozie”) obraz świata jest jeszcze ukształtowany zgodnie z prawami marksistowskiej dialektyki. Później do tego świata wdziera się paradoks - rządzi on zarówno ludzkim losem, jak i historią. W „Matce Joannie”, adaptacji opowiadania Iwaszkiewicza dokonanej wspólnie z Konwickim, zakonnica-mistyczka (wielka rola Lucyny Winnickiej, ówczesnej żony reżysera) popada w szaleństwo, nie umie pogodzić miłości ziemskiej i niebiańskiej. Jej opętanie staje się maską miłości. W adaptacji „Faraona” Prusa Kawalerowicz dał pesymistyczny obraz władzy, zanegował marksistowską ideę historycznego postępu. Udało mu się - jak chciał - zrealizować „anty-Kleopatrę”, widowisko filmowe, które traktowało widza jak partnera w dyskusji. W tym filmie, jak zawsze, dochodzi do głosu Kawalerowiczowski subiektywizm. Scenę bitwy pokazywał z punktu widzenia żołnierza, który pada ranny. Z filmów Kawalerowicza bodaj najlepiej przetrwał próbę czasu „Pociąg” (1959) – jest najbardziej komunikatywny, i jako portret pewnej społeczności, i jako obraz ludzkiego losu, a przede wszystkim, jako spektakl. To jeden z najbardziej uniwersalnych polskich filmów, mający lekkość ballady jazzowej, a zarazem wagę przypowieści o daremnym poszukiwaniu i nieoczekiwanym odnalezieniu. Fabuła nie ma początku ani końca. Zawiązuje się z chwilą wejścia pasażerów do wagonu, kończy - gdy pociąg dojeżdża nad morze. Ten niby-melodramat, niby-kryminał dzieje się na tle wciąż obecnego, pustego pejzażu i zmieniających się pór dnia. Dramat narasta nocą, znajduje wyciszenie rano. Ludzie odchodzą, zostaje pociąg, stojący koło plaży, pusty wehikuł, służący za scenę komedii omyłek, złudzeń, niespełnionych pragnień („Nikt nie chce kochać, wszyscy chcą być kochani” - mówi pasażerka „Pociągu” Lucyna Winnicka). W tej pustce kryje się współczucie. Ostatnie lata nie przynosiły mu zbyt wielu sukcesów. Realizacja wymarzonego „Quo vadis” - jednego z pierwszych projektów, planowanego jeszcze w latach 50., kiedy wreszcie doszła do skutku, momentami przerastała możliwości sędziwego reżysera; nie zapanował nad materią filmową tak jak zwykle. Jego dwie koprodukcje z lat 90. - ironiczny „Jeniec Europy” o Napoleonie internowanym na Wyspie św. Heleny i nakręcona w Rosji adaptacja opowiadania Tołstoja „Za co?” o ucieczce polskiego zesłańca, nie dały reżyserowi największej radości, jaką było dla niego spotkanie z wielką widownią - ten „formalista” liczył na nią zawsze i miał do niej szczęście. Miał także szczęście do krytyki. Najcelniej pisał o nim przyjaciel i scenarzysta jego filmów – „Śmierci prezydenta" i „Spotkania na Atlantyku” - Bolesław Michałek: - Po Kawalerowiczu - pisał - można się spodziewać wszystkiego: błyskotliwego filmu policyjnego, realistycznego studium społeczności, medytacji nad naturą ludzką, filmu widowiskowego, ale zupełnie innego niż wszystkie dotąd filmy tego rodzaju - zawsze okazywał się artystą giętkim, sprawnym, nawet wielkim.