Wojciech Kilar

Wojciech Kilar

Ur. 17.07.1932 Zm. 29.12.2013

Wspomnienie

Codziennie czytał Biblię, po ukochanych Katowicach jeździł zwykle nowym modelem mercedesa, swojej ulubionej marki. Gwiazda show-biznesu, która inspiracji poszukiwała w ciszy i odosobnieniu. O sobie mówił, że jest Ślązakiem z wyboru, co zresztą pokazał w kinie - komponując muzykę do trylogii śląskiej Kazimierza Kutza („Sól ziemi czarnej”, „Perła w koronie”, „Paciorki jednego różańca”). Jako autor muzyki filmowej zrobił prawdziwą karierę w Hollywood, największą od czasów starszego o 30 lat Bronisława Kapera. „Portret damy”, „Dracula”, „Dziewiąte wrota”, „Pianista” - to wszystko Kilar. Mawiał przy tym: - Tylko jeden reżyser ma na mnie terroryzujący wpływ - Roman Polański. On zmusza mnie do czystej funkcjonalności. Potrafi przyjeżdżać tu, do Katowic, żeby tego pilnować. Jako kompozytor muzyki filmowej współtworzył najważniejsze filmy polskiej kinematografii - Konwickiego, Zanussiego, Wajdy i wspomnianych Polańskiego oraz Kutza. Ale „Przygody pana Michała”, „Sami swoi”, „Rejs”, „Trędowata” - to też Kilar. Miał dar pisania muzyki, która doskonale integrowała się z obrazem i zarazem sprawdzała się, jako dzieło autonomiczne, np. w salach filharmonii. Do swej twórczości „poważnej” przenosił natomiast elementy nieco lżejsze. Jego polonez z zekranizowanego przez Wajdę „Pana Tadeusza” na dobre wyparł na studniówkach poloneza Ogińskiego. Hollywoodzcy spece nie kryli zdziwienia, że jeden człowiek, bez grona aranżerów, jest w stanie dostarczyć im produkt idealny (tak było z muzyką do „Draculi” Francisa Forda Coppoli czy „Portretu damy” Jane Campion). Pochodził z Lwowa. Urodził się w rodzinie lekarza i aktorki. Paradoksalnie przed wywózką na Wschód uratowali Kilarów Niemcy, którzy w 1941 roku wkroczyli do okupowanego przez Rosjan Lwowa. Z dzieciństwa zapamiętał łazikowanie po mieście i nałogowe wizyty w kinie Grażyna po drugiej stronie ulicy, na której mieszkał. Tam obejrzał swojego pierwszego Chaplina. W domu było pianino, sposobił się więc do kariery muzycznej. Przychodziło mu to jednak z oporami. - Moi koledzy, którzy dziś są lekarzami, inżynierami, doskonale radzili sobie z nutami. Ja nie mogłem pojąć, co to są te kropeczki: jedna pusta, druga czarna. Naprawdę miałem z tym ogromne trudności – wspominał później. W szkole muzycznej w Rzeszowie (gdzie spędził pierwsze lata po wojnie) prawie nie było nut, ale udało mu się liznąć Szymanowskiego i francuskich impresjonistów. Już w 1947 r. debiutował, jako pianista na konkursie Młodych Talentów, następnie uczył się w Krakowie i Katowicach. Ponieważ interesował się także pisaniem muzyki, obok fortepianu w PWSM w Katowicach (1950-55) studiował kompozycję. W 1957 r. wziął udział w słynnych Międzynarodowych Kursach Wakacyjnych Nowej Muzyki w Darmstadt, gdzie spotykali się miłośnicy awangardy. Dwa lata później został stypendystą rządu francuskiego, kształcił swój warsztat w Paryżu u Nadii Boulanger. Pierwszy okres twórczości Wojciecha Kilara - lata 1947-57 - zwykło się nazywać neoklasycznym. To czas czerpania z przeszłości, fascynacji dorobkiem Igora Strawińskiego i Beli Bartoka - rzadko dziś przypominane kompozycje „Sonata na róg” i oda „Bela Bartók In memoriam". Ale Kilar wciąż poszukiwał nowości, bez reszty wsiąkł w idee awangardy. Jego utwory z pierwszej połowy lat 60. są manifestem nowego brzmienia, wiary w siłę muzyki, sprzeciwu wobec tradycji. Nawiązujący do jazzu „Riff 62” wykonany podczas Warszawskiej Jesieni w 1962 r. odniósł olbrzymi sukces, orkiestra Filharmonii Śląskiej musiała go bisować. Kolejne kompozycje – „Générique” (1963) i „Diphtongos” (1964) z chórem śpiewającym bez tekstu, „Springfield Sonnet” (1965) - także się podobały. Sam Kilar jednak po latach z dystansem podchodził do tamtych prób. - W porównaniu z Bachem te nasze komplikacje były śmieszne - uważał. Koniec lat 60 i początek 70. przyniósł jeszcze jedną fascynację, tym razem minimal music – czego dowodem są utwory „Upstairs-Downstaires” oraz „Przygrywka i kolęda”. - Nie ma nic piękniejszego niż trwający w nieskończoność dźwięk czy współbrzmienie, to jest właśnie najgłębsza mądrość, a nie te nasze sztuczki z allegrem sonatowym, fugą, harmonią – twierdził. Ale jak się okazało, był to przelotny flirt. Przełomem okazał się rok 1974. Prawykonanie na Warszawskiej Jesieni nowej kompozycji - ognistego fresku symfonicznego „Krzesany” - wywołało konsternację. Krytycy i obserwatorzy podzielili się. Miłośnicy awangardy poczuli się zdradzeni: Kilar wkraczał w swój okres narodowo-religijny, silnie inspirowany folklorem. Publiczność, a zwłaszcza muzycy orkiestrowi poczuli jednak, że owa stylistyczna rewolta daje im arcydzieło. I nie pomylili się. Sam Kilar z przymrużeniem oka komentował te spory: - Współczesna kompozycja napisana w D-dur może okazać się dziełem 1974 roku, a utwór oparty na nowych efektach dźwiękowych może sytuować się estetycznie, powiedzmy, w roku 1850. „Krzesany” od razu stał się przebojem sal koncertowych na całym świecie. Później przyszły kolejne kompozycje inspirowane górami: „Kościelec 1909” (pamięci innego kompozytora-taternika Mieczysława Karłowicza), „Siwa mgła” i „Orawa”. Wszystkie doskonale skonstruowane: z dramaturgią, żelazną dyscypliną, tempem, kulminacjami. Utworami, które stały się odzwierciedleniem jego wiary były: „Angelus”, „Bogurodzica”, „Victoria”. Oraz pochodzący z 1981 roku „Exodus” o korzeniach duchowych, w swej konstrukcji nawiązujący do „Bolera” Ravela. Kilar twierdził wtedy, że najważniejsze w muzyce wydarzyło się w chorale gregoriańskim, „wprost od Boga pochodzącym”. Czas stanu wojennego spędził w murach klasztoru jasnogórskiego, gdzie nasiąkał atmosferą odosobnienia i zakonnej wspólnoty, słuchał modlitw. Na Jasnej Górze miał zwyczaj obchodzić urodziny, gdzie odprawiano mszę w jego intencji. Kompozycje z ostatnich lat to efekt pogodzenia się z przeszłością, nawiązywania dialogu z tradycją, np. „Koncert fortepianowy" (1997) utrzymany w tradycji chopinowsko-schumannowskiej, ale też „Magnificat” (2006) na głosy solowe, chór i orkiestrę oraz V Symfonia „Adwentowa” (2007). - Troszkę z tego, co stworzyłem, żyje - mówił skromnie.

Anna Dębowska, Jacek Hawryluk

Zdjęcie profilowe: Bartłomiej Barczyk / Agencja Gazeta