Jerzy Orlik

Jerzy Orlik

Ur. 04.09.1948 Zm. 22.09.2020

Wspomnienie

Mimo obostrzeń i zagrożeń wynikających z pandemii kościół parafialny w Jazgarzewie był wypełniony ludźmi. Nagle ci, którzy normalnie mają obawy przed wyjściem z domu, którzy nie spotykają się z rodziną i znajomymi od miesięcy, którzy zrezygnowali z wyjazdu wakacyjnego, czy krajoznawczego, przyszli na pogrzeb, bo tak kazała im przyzwoitość i sumienie. Nikt nie liczył, czy dopuszczalne normy wypełnienia świątyni zostały zachowane. Nikt też nie przyszedł tam „z urzędu”, by reprezentować jakąś instytucję, bo tak trzeba. Wszyscy oczywiście w maseczkach, ale też z naręczami kwiatów, które wypełniły całą nawę świątyni. Na taki pogrzeb trzeba sobie zasłużyć — pomyślałem. Ludzie przyszli z wewnętrznej potrzeby, bo Orlik — tak go niemal wszyscy określali dzięki dźwięcznemu, wpadającemu w ucho i dobrze się kojarzącemu nazwisku — był najzwyczajniej w świecie dobrym człowiekiem. Ktoś powie: umiera wielu dobrych ludzi, a jednak ich pogrzeby nie gromadzą tłumów. W czym zatem tkwi tajemnica dobroci Jurka? Bo on chciał, lubił i potrafił dzielić się swoją dobrocią z innymi. Nie chodzi przecież o to, by być jedynie dobrym na „własny użytek”, dla spokoju sumienia. Jurek nie tolerował złych zachowań, ale każdemu, komu przydarzyła się jakaś „wpadka” chętnie pomógł. Bardzo nie lubił ludzi leniwych, i takich, którzy czekają na wyręczenie przez innych. Nie angażował się w politykę, by móc spokojnie krytykować władzę. W jego zawodzie milicjanta być apolitycznym było w tamtym czasie wręcz niemożliwe. Ostentacyjne uczęszczanie do kościoła parafialnego stanowiło więc niemal prowokację wobec przełożonych. Podobnie odmowa wstąpienia do partii, a już wstąpienie do stronnictwa ludowego było jawnym policzkiem wobec macierzystej instytucji. Nie wiem, czy nie był w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku jedynym członkiem ZSL w policyjnym mundurze. Tak bardzo nie akceptował upartyjnienia służby. Natomiast dla przestępców był bezwzględny jak typowy glina. Był typem duszy towarzystwa. Dowcipami sypał jak z rękawa prałata. Jego ulubionymi były — jakże by inaczej — dowcipy o milicjantach, bo miał dystans do siebie i do tego, co robił. Jednak kiedy opowiadał historie o swoich kolegach, było widać, że tak naprawdę niektórzy byli nawet chyba mniej rozgarnięci niż ci z dowcipów. A już szczególnie celował w anegdotach o naczelnym komendancie, który nawet z wyglądu mógł być oceniony jako niezbyt bystry. Jurek ochrzcił przełożonego „Numerem Siódmym”. Nazwa, jak nietrudno się domyślić, pochodziła z bardzo popularnego swego czasu filmu „Niedźwiedź pana Adamsa”, gdzie ochrzczono nim, skądinąd bardzo poczciwego, osła. Było oczywiste, że komendant wcześniej czy później dowie się o swoim przydomku. Wezwał więc Jurka do siebie, by go zapytać, tak po koleżeńsku, czemu na niego za plecami tak mówią. Jurek miał przygotowaną odpowiedź na tę okoliczność. Z poważną miną wytłumaczył komendantowi, że to od numeru rejestracyjnego jego trabanta. Faktycznie, komendant jeździł „mydelniczką” z numerem 007. Nie jest tajemnicą dla żyjących w tamtych czasach, że milicja i wojsko nie przepadały za sobą – delikatnie mówiąc – w okresie stanu wojennego. Te niezliczone wręcz psikusy, jakie Jurek robił komisarzom wojskowym, do dziś mam żywo w pamięci. Oto na przykład dzwonił, powołując się na komisarza wojskowego, do sołtysów – tylko sołtysi mieli praktycznie wtedy telefony, co z jednej strony było pożyteczne, ale mogło też stać się przekleństwem — by organizowali na swoich wsiach przeglądy buhajów. I że te buhajki mają mieć czyste jądra na tym przeglądzie, takie wypucowane „po wojskowemu”. Sołtysi tłumaczyli, że jest środek zimy, że buhajki są hodowane nie do końca legalnie itd. Jednak komisarzowi nikt się nie śmiał sprzeciwić, więc szedł sołtys do sąsiada i nakazywał przygotowanie buhaja do przeglądu. Po kilku dniach orientowali się, że to był czyjś paskudny dowcip, ale co buhaje skorzystały, to ich. Kolejka chętnych do przemawiania nad trumną Jurka była długa niemal jak kondukt pogrzebowy. Mam wrażenie, że On nie do końca chciałby, by wspomnienie o nim było takie sztampowe: pełne dat, osiągnięć, stanowisk. Odkąd Go pamiętam, a uzbierało się tego prawie pół wieku, bo pierwszy raz spotkaliśmy się we wrześniu 1972 roku, zawsze był usposobiony żartobliwie i jakoś beztrosko, choć jemu też – jak niemal każdemu – życie nie szczędziło momentów bardzo trudnych. Kiedy wspominamy ze znajomymi osobę Jurka, to raczej zawsze są w pamięci Jego dowcipy, odzywki, anegdoty, a nie bardzo poważne historie. Każdemu Jurek nadawał imię na swój użytek, ale często te określenia przylgnęły do nich i stały się powszechne. Mnie, na przykład, nazywał „Króciakiem”, ale zaraz dodawał przy tym powiedzenie, które miało stanowić wręcz pochwałę mojego nikczemnego wzrostu. Jego koledzy do dziś funkcjonują w środowisku pod nadanymi im pseudonimami, bo był w tym mistrzem. W życiu był jednak całkiem serio: niezwykle odpowiedzialnym, chętnym do pomocy, zaangażowanym w wiele spraw, pracowitym. Cześć Jego Pamięci!

Szwagierek Andrzej