Wspomnienie o Ś. P. Annie Szulc, córce powstańca Śląskiego, dobrym człowieku. Moja mama Anna Szulc , dla nas ostatnio Babcia Ania która leży tu nad grobem w którym za chwilę spocznie na wieki po 83 latach choć całe życie była zwykłym człowiekiem, tak naprawdę była "wielką Ślązaczką, zasłużoną w walce o polskość Śląska” ale nie walczyła bronią tylko pracą i wychowaniem syna, to mało widowiskowe. Jej ojciec, Alfons Orliński, Powstaniec Śląski ranny przy zdobywaniu Katowic podarował jej 10 lat szczęśliwego dzieciństwa na polskim Śląsku i wychowywał na Ślązaczkę i Polkę jednocześnie. To były jedyne szczęśliwe i beztroskie lata na długo. Zostały przerwane koszmarem który zaczął się 3 września 1939 gdy miała 10 lat, wraz z innymi żonami i dziećmi powstańców oraz polskich działaczy wyjechały pociągiem oznaczonym flagami „Czerwonego Krzyża” w głąb Polski. Pod Jędrzejowem pociąg został zbombardowany przez niemieckie Sztukasy a do uciekających strzelali z karabinów maszynowych, mama z babcią uciekły na prawą stronę gdzie mniej osób zginęło , ale została ranna w policzek a blizna została jej do końca życia. Ojciec został w Katowicach ale udało mu się uciec i dlatego przeżył gdyż w pierwszych dniach zabijano powstańców Śląskich według listy. Wrócili do Katowic wraz z ojcem do domu na Krzyżowej, który dzięki kłamstwu sąsiadów, że Alfons Orliński tam nie mieszka nie został splądrowany. Ojciec co tydzień meldował się na gestapo i nigdy nie było wiadomo, czy wróci, nie mógł leczyć rany postrzałowej z powstania i zmarł w 1942 r., została sama z mamą. Anna w szkole często była bita linijką po dłoniach za mówienie po polsku oraz wypominano ojca powstańca. Po tak zwanym wyzwoleniu, obrabowani z kamienicy jako Ślązacy byli politycznie podejrzani bez ukończenia szkoły, poszła do pracy i tak już ciężko fizycznie pracowała całe życie. Anna w 1953 r. ożeniła się z Bronisławem Szulc, była szczęśliwa, ale tylko chwilę. Bronisław jako Ślązak nie był godny służyć w „ polskiej armii”, został zesłany do obozu pracy przymusowej dla politycznie i narodowo podejrzanego elementu w Mielcu. Koniec szczęścia, zostały jej listy z tego okresu, woziła jedzenie, czasem mąż przyjechał do niej. Po powrocie z obozu pracy mąż był chory, 12 godzin pracy 7 dni w tygodniu i marne jedzenie zrobiły swoje, ale byli razem, rodziły się i umierały dzieci, ja jeden przeżyłem, znowu chwile radości i szczęścia. W 1969 mąż zmarł w wieku 40 lat, ja miałem 10 lat i powtarzałem drogę półsieroty jak mama. Ciężka praca na dwa etaty, abym mógł się kształcić i samotność, ale nie wyrzekła się Polski nie pojechała jak inni do „rajchu” choć mogła za łatwym chlebem, mnie wychowywała z babcią na Ślązaka i Polaka. Dziś nikt tego nie widzi i nie docenia.