Działacz opozycji demokratycznej i legenda "Solidarności". Henryk Wujec to był Komitet Obrony Robotników. To Wolne Związki Zawodowe, to „Robotnik” i „Solidarność”. Po 1989 r. został posłem, choć dróg życiowych mógł wybrać wiele, mógł chociażby być fizykiem, zgodnie z wykształceniem. Henryk Wujec był częścią opozycji demokratycznej „od zawsze”, choć jego życiorys na tle dzieci warszawskich inteligentów był nietypowy. Jeszcze jego prapradziadek był pańszczyźnianym chłopem na Zamojszczyźnie. Jego ojciec już miał siedem hektarów pod Biłgorajem. A sam Henryk Wujec, w Podlesiu, jako jedyny z całej wsi poszedł do liceum, a później na studia, zarażony miłością do fizyki przez biłgorajskiego nauczyciela Adama Rotenberga wyjechał na studia najpierw do Lublina, a później do Warszawy. - To, że jestem pochodzenia chłopskiego, uważam za ważne w moim życiu, dlatego że dość dobrze czuję się we wszystkich kontaktach właśnie z takimi normalnymi, szarymi ludźmi - wspominał w 1989 r. - Lubię z nimi przebywać. To sprawiło, że swobodnie czuł się w obu światach - robotniczym i inteligenckim - których współpraca była konieczna do skutecznej walki z autorytarną władzą PRL. - Środowisko, w którym wyrosłem, to bosonoga banda dzieciaków zaprawiona od małego w pasaniu krów i w ciężkich robotach polowych, zanurzona całkowicie w życiu wsi, o którym najmniejszego pojęcia nie mają dzieci miasta. - Byliśmy wielokrotnie świadkami drastycznych scen, często w nich uczestniczyliśmy - pisał w eseju „Czy jesteśmy narodem straconym?” - Naszą „pańszczyzną” były obowiązkowe dostawy dla socjalistycznego państwa, przymusowe dostarczanie za darmo żywności do tzw. punktów skupu oraz strach przed kołchozami i partyjnymi urzędnikami, którzy reprezentowali aparat ucisku. Pierwszy raz zetknął się ze Służbą Bezpieczeństwa, gdy na początku lat 60. w akademiku organizował klub dyskusyjny; zapraszano marksistów, ale też księży z duszpasterstwa akademickiego przy warszawskim kościele św. Anny. Był podejrzewany o organizowanie akademickiej pielgrzymki na Jasną Górę. Podczas przesłuchania funkcjonariusz powiedział, że jeśli się nie uspokoi, wróci do pasania krów. - Moi najbliżsi pasali krowy, znajomi i przyjaciele też - opowiadał Wujec. - To nie hańbi, ale hańbi takie pogardliwe powiedzenie. I w ten sposób SB i władza ludowa zaczęły mieć u mnie przechlapane. Działał w Klubie Inteligencji Katolickiej i aktywnie uczestniczył w Politycznym Klubie Dyskusyjnym na UW organizowanym z inicjatywy m.in. Karola Modzelewskiego. Ukończył Wydział Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim oraz studia podyplomowe z technologii elektronowej na Politechnice Warszawskiej. Po studiach zaczął pracę w warszawskiej fabryce półprzewodników TEWA. W Marcu '68 był na wiecu na Uniwersytecie Warszawskim, chodził na procesy aresztowanych. A od lipca 1976 r. jeździł z pomocą do represjonowanych po Czerwcu robotników. Henryk Wujec zawsze wiedział, komu jest smutno. - Strajki w Czerwcu '76 to był dla mnie przełom, odnalazłem sens życia - opowiadał. - Wiedziałem, że tym zastraszonym, prześladowanym ludziom trzeba pomóc. A KOR to był powrót do korzeni; domy robotników z Ursusa tak bardzo przypominały chałupy z mojego Podlesia. Spłacałem dług, jaki zaciągnąłem, idąc ze wsi na studia. Ówczesny dzień Henryka Wujca wyglądał tak: na szóstą rano odprowadzał syna do przedszkola i pędził do pracy, po pracy odwiedzał żonę leżącą w szpitalu, potem w pociąg i do Ursusa, wracał późnym wieczorem i biegł do Piotra Naimskiego spisywać relacje, do domu docierał grubo po północy. A następnego dnia znów na szóstą odprowadzał dziecko do przedszkola. Na przesłuchaniach esbecy mówili: - Panie Wujec, my wiemy, że pan taki porządny człowiek, katolik, pracuje w fabryce, działa w KIK-u, więc po co trzyma pan z tymi Żydami? Wiecznie zabiegany i zmęczony, z wielką teczką pełną papierzysk. Książki czytywał tylko nocami, trzymając stopy w misce z zimną wodą, żeby nie zasnąć. W maju 1977 r. głodował w kościele św. Marcina w Warszawie w obronie aresztowanych członków KOR-u oraz robotników przetrzymywanych w więzieniach. Bohdan Cywiński wspominał: Oboźnym został Heniek. On zawsze wiedział, komu jest smutno i był z nim razem. W październiku ’77 Henryk Wujec został członkiem KSS „KOR”. Był jednym z pomysłodawców i redaktorów niezależnego pisma „Robotnik”. W 1978 r. uczestniczył razem z Janem Lityńskim w tworzeniu i projektowaniu działalności Wolnych Związków Zawodowych. Wielokrotnie zatrzymywany przez SB. Gdy wyrzucono go z pracy, miał czas, żeby jeździć po Polsce i szukać kontaktów w fabrykach. Udawało się, aż esbecy namawiali: - Panie Wujec, przestań pan tak jeździć i weź się wreszcie do jakiejś roboty. W marcu 1979 r. przed mieszkaniem Jacka Kuronia ciężko pobili go SZSP-owscy bojówkarze - karatecy i bokserzy - którzy przybyli tam, by uniemożliwić wykład odbywający się w ramach „uniwersytetu latającego”. Wujec wspominał: To były upiorne czasy. Człowiek był ciągle narażony i drżał, że ktoś idzie po schodach o szóstej rano, i to nie jest na pewno mleczarz, bo tych stukotów na schodach było za wiele. To powodowało straszliwe napięcia rodzinne i odbijało się negatywnie na życiu naszych dzieci. Wujcowie już wówczas wychowywali syna Pawła. Ludwika tak jak jej mąż działała w Komitecie Obrony Robotników, a następnie w KSS „KOR”. Wspólnie m.in. z Antonim Macierewiczem i Piotrem Naimskim organizowali niezależne seminaria nt. historii PRL. W następnych latach dzielili ten sam los naznaczony „Solidarnością”, internowaniem i podziemną aktywnością w stanie wojennym. Pod koniec 1979 r. Wujec opracował tekst Karty Praw Robotniczych opublikowany w „Robotniku”. Można ją dziś czytać, jako koncepcyjne przygotowanie do powstania „Solidarności”: Tylko niezależne związki zawodowe, mające oparcie w robotnikach, których reprezentują, mają szansę przeciwstawić się władzy, tylko one stanowić będą siłę, z którą władza musi się liczyć i z którą będzie pertraktować jak równy z równym. W następnym roku „Robotnik”, piórem Wujca, publikował wiele instrukcji strajkowych. Nie był to więc przypadek, gdy już 21 sierpnia 1980 r. Wujec wszedł do Robotniczego Komitetu Solidarności w Ursusie. Od 13 grudnia 1981 r. do 3 września 1982 r. był internowany. Następnie ponownie uwięziony i oskarżony o próbę obalenia przemocą ustroju PRL wraz z dziesięcioma przywódcami „Solidarności”: - Zawsze, a szczególnie w więzieniu, czytałem wiele o początkach chrześcijaństwa. Jezus nie unikał konfliktów. Narażał się i ówczesnym autorytetom religijnym, i Rzymianom. To jest model życia także dla polityka - przyjmować wyzwanie. Nie tchórzyć – twierdził. Henryk Wujec był m.in. członkiem Krajowej Komisji Wykonawczej NSZZ „Solidarność” i sekretarzem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Brał udział w obradach Okrągłego Stołu w zespole ds. pluralizmu związkowego. Razem z Andrzejem Wielowieyskim był odpowiedzialny za skompletowanie listy kandydatów na posłów i senatorów „drużyny Lecha”. Podczas kampanii przed wyborami 4 czerwca uratował słynny plakat z Garym Cooperem. Tomasz Sarnecki, wówczas student trzeciego roku na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, próbował przekonać działaczy „Solidarności” do swojego pomysłu, ale specjalna komisja stworzona przez Andrzeja Wajdę kręciła nosem: nawiązanie do filmu „W samo południe” niejasne, no i „Solidarność” to przecież ruch społeczny, tłum i wspólnota, a nie jedna osoba w kowbojskim kapeluszu. Wujcowi plakat się spodobał i uzgodnił z przebywającą właśnie w Warszawie delegacją związkowców z Włoch, że plakat zostanie wydrukowany za granicą i odesłany do Polski. Tak też się stało - Gary’ego Coopera drukowali w czynie społecznym podczas weekendu drukarze ze spółdzielni finansującej Włoską Partię Komunistyczną. Po 1989 r. był posłem na Sejm z Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, Unii Demokratycznej i Unii Wolności, a także wiceministrem rolnictwa. Angażował się również w pracę Komisji Finansów Publicznych i Komisji Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej. Działał na rzecz dobrych relacji z Ukrainą, przewodząc pracom Forum Polsko-Ukraińskiego. Był współzałożycielem i prezesem Polskiej Izby Produktu Regionalnego i Lokalnego. Jednak profity płynące z zajmowanych stanowisk nigdy go nie interesowały - przede wszystkim „praca u podstaw”: we własnym okręgu wyborczym, na wsi, wśród ludzi. Kiedyś - w czasach OKP czy też UD - szukano kandydata do delegacji parlamentarzystów, która miała polecieć bodaj do Wenezueli. Egzotyka, sama przyjemność. Zapytano Wujca, czyby nie pojechał. - Ameryka Południowa? Przyszła środa? - sprawdza w notesie. - Nie mogę! Mam zjazd wójtów w Biłgoraju. W 2006 r. prezydent RP Lech Kaczyński odznaczył go Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. W tym samym roku został laureatem Nagrody im. Andrzeja Bączkowskiego za wzór służby publicznej i pracy w duchu porozumienia „ponad podziałami”. W latach 2010-15 był doradcą ds. społecznych prezydenta RP Bronisława Komorowskiego. - Lubię go najbardziej z całej dawnej opozycji - pisała Krystyna Kofta. - Prawie wszyscy się zmienili, niektórzy są nieznośni, stracili poczucie humoru, nabzdyczyły ich limuzyny i teczki. Nagle spadły na nich zaszczytne fuchy, a nie każdy rewolucjonista jest mentalnie przygotowany do objęcia władzy. Tak naprawdę to chyba żaden. Henio nie zmienił się ani na jotę od czasów „Solidarności”. Nie dorobił się niczego, mimo że siedział, był bity, mógł domagać się czegoś dla siebie. Nie chciał nic. - Nie żałuję, zwłaszcza czasu od 1975 do 1989 r. To moja wewnętrzna duma – twierdził sam Henryk Wujec. - Szczególnie te pierwsze lata skierowały mnie na tor nieuchronny - robienia „Solidarności”, siedzenia w więzieniu, walki z systemem, ale i rywalizacji, trudnych podziałów wśród kolegów. Żałowałbym, gdybym tej szansy, np. ze strachu, nie wykorzystał - mówił w 1995 r., gdy obóz solidarnościowy z goryczą patrzył, jak po sześciu latach przerwy premierem znów został polityk wywodzący się z PZPR. - I przy Okrągłym Stole, i tu utrzymuję wobec tej formacji dystans. Nie podawałem ręki gen. Kiszczakowi. Zawsze starałem się tak zachowywać, żeby dać sygnał: nie jesteśmy partnerami. Nie piłem z nimi wódki, nie przechodziłem na „ty”, ale też i nie spluwałem. W marcu 2006 roku, w liście do "Gazety Wyborczej, pisał: ""Więc Wyszyński z Kuroniem / Za pieniądze Mao / Chcieli Żydom zaprzedać / Naszą Polskę całą" - tak śpiewaliśmy na strajku studenckim w marcu 1968 roku. Dziś w podobnym tonie, ale całkiem serio, wypowiada się w Radiu Maryja Jarosław Kaczyński, który dostrzegł śmiertelne niebezpieczeństwo zagrażające Polsce w sojuszu Platformy Obywatelskiej i Komunistycznej Partii Polski z Heleną Łuczywo na czele. Z bredniami polemizować nie wypada, ale nie sposób nie reagować na podobne obrzydliwości, chciałbym więc podzielić się z czytelnikami "Gazety Wyborczej" jednym, zawsze poruszającym mnie wspomnieniem. W sierpniu 1976 roku jeździłem z pomocą do Ursusa robotnikom prześladowanym po strajku czerwcowym, jeździła nas tam garstka, Ursus był zastraszony, naszpikowany patrolami ZOMO. Właśnie wtedy zgłosili się do naszego (Ludki, Pawełka i mojego) mieszkania na Stegnach nieznani mi Helena i Witek Łuczywo i zaoferowali swoją pomoc w jazdach do Ursusa. Widok tej młodej kruchej dziewczyny, która spokojnie z własnej woli zdecydowała się rzucić rękawicę wszechmocnej władzy, był poruszający. Pomoc Heleny i Witka okazała się nieoceniona. Jestem dumny, że nasza współpraca przerodziła się później w trwałą przyjaźń." A w przywołanym eseju „Czy jesteśmy narodem straconym?” wyznał: „Śmierć Tadeusza Mazowieckiego, a wcześniej wielkich liderów przemian Jacka Kuronia i Bronisława Geremka, uświadomiła nam, że strategiczne cele postawione na początku naszej wolności zostały osiągnięte. Teraz trzeba na nowo określić, jakimi obywatelami, w jakim społeczeństwie, z jakimi wartościami, w jakiej Europie chcielibyśmy być. W jakiej Polsce żyć chcemy? Nie sprzyja tej refleksji ani debata polityczna skupiona na atakowaniu konkurentów, ani anonimowe zwykle fora internetowe, gdzie wylewa się frustracja i pogarda dla ludzi o odmiennych poglądach. Budowa społeczeństwa obywatelskiego - gdzie ludzie umieją się organizować i mają do siebie zaufanie, działając wspólnie - ogranicza się do małych środowisk, postępuje powoli. Myślę, że w dyskusji nad nami samymi powinni wziąć udział przede wszystkim ludzie młodzi, aby, tak jak wcześniej nasze pokolenie, zadecydować - współpracując i korzystając z doświadczenia pokolenia starszego - o przyszłości polskiego narodu. Staje się to szczególnie pilne teraz, wobec postępującej globalizacji ekonomicznej, informatycznej i kulturowej, a zarazem wobec nagłych wyzwań wynikających z neoimperialnej polityki putinowskiej Rosji. Wielokrotnie będziemy do tego wracać, myśleć o tym i rozmawiać. Taką mam przynajmniej nadzieję.”