Żaden polski krytyk filmowy nie był tak czytany jak Zygmunt Kałużyński. W cotygodniowych felietonach w "Polityce" (od 1958 r.) wykreował jedyny w swoim rodzaju styl. Udawał zwykłego widza, łącząc potoczność z wyrafinowaniem konesera sztuki. Żadnego też innego krytyka polscy reżyserzy tak się nie bali. Kałużyński powtarzał: "Gdyby polskie kino było dobre, tobym je uwielbiał". Triumfy Wajdy i Munka z lat 50. nazywał "szkołą masochizmu polskiego". Zwalczał kino moralnego niepokoju. Filmowcy (np. Agnieszka Holland i Krzysztof Zanussi, którego krytyk przezwał Zanudzim) mieli go wręcz za wroga. Dla recenzenta sytuacja wymarzona, choć niezależność Kałużyńskiego - człowieka PRL-u - miała ograniczone ramy. Ale widzowie go lubili. Telewizyjną sławę zyskał już w PRL - szczerzył na ekranie zęby, drapał się po głowie i stękając, wypowiadał śmiałe sądy. Potem był duet z Tomaszem Raczkiem w "Perłach z lamusa". Lubił być kontrowersyjny: nie cierpiał PRL-owskiej opozycji, atakował Kościół, "Solidarność", antykomunizm, popierał pornografię i wprowadzenie stanu wojennego. Nie ukrywał, że zmyśla ("W recenzjach, zależnie od tematu, blaguję tak, aby pasowało do filmu"). Ale w tym wszystkim był rozbrajająco autentyczny, konsekwentny, błyskotliwy. Zygmunt Kałużyński urodził się w Lublinie, ale wychowywał w podlubelskiej wsi Motycz. Wcześnie stracił rodziców. To ciotka zabierała go w dzieciństwie do kina. Jego studia prawnicze przerwała wojna. Studiował też w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej u Leona Schillera - zrezygnował jednak z reżyserii, gdy Jan Rybkowski przekonał go, jaki to kierat. Po wojnie wyjechał do Paryża, gdzie m.in. sprzedawał gazety i pracował dla prasy polonijnej. Od 1958 roku pisywał dla "Polityki", m.in. pod szyldem "Do czytania pod prysznicem". Wydał wiele książek o kulturze współczesnej, m.in. "Diabelskie zwierciadło", "Paszkwil na samego siebie" i "Wampir salonowiec", oraz tom wspomnień "Pamiętnik orchidei". Dopiero pod koniec życia, gdy nie miał już sił, by chodzić do kina, sprawił sobie telewizor.