Zmarł na raka po 14 latach rządzenia Wenezuelą. W czasie swojej prezydentury rozniecił w Ameryce Łacińskiej ideologiczne pasje, jak nikt przed nim od czasów, gdy w 1959 r. Fidel Castro zwiastował na kontynencie rewolucję i nowe wspaniałe czasy. Sam zresztą ogłaszał się dziedzicem Kubańczyka. Zapowiadał, że przyniesie krajowi i kontynentowi socjalizm i sprawiedliwość. Zanim zwyciężył w wyborach w 1999 r., był zawodowym wojskowym, wychowywanym w kulcie bohaterów niepodległości Ameryki Łacińskiej, takich jak Simón Bolivar. W 1992 r. próbował zbrojnie przejąć władzę, ale po nieudanym zamachu tylko wielkoduszności władz zawdzięczał życie i wolność. Z kolei w 2002 r., gdy po trzech latach rządów został odsunięty od władzy przez armię, przedsiębiorców i związkowców, ocalenie zawdzięczał nieporadności swoich skłóconych przeciwników. Wytrwale budował własne jednowładztwo oparte na poparciu ludu, któremu obiecywał dobrobyt. Jego miłość kupował, rozdając dochody z przemysłu naftowego, na którego eksploatacji oparł gospodarkę kraju. Sprzyjała mu koniunktura, za jego rządów Wenezuela zarobiła na eksporcie ropy ponad bilion dolarów. Cały ten gigantyczny dochód został przeznaczony na dotacje socjalne w kraju i polityczne za granicą. Dotował m.in. Kubę, Nikaraguę i Boliwię. Z komunistycznej Kuby sprowadził dziesiątki tysięcy lekarzy, nauczycieli i agentów służb bezpieczeństwa. Zwolennicy mieli go za półboga i całowali jego zdjęcia. Zlikwidował niezależne media z wyjątkiem prasy pisanej. Wszystkie telewizje i radia musiały transmitować jego wielogodzinne mowy. A potrafił przemawiać po sześć-siedem godzin. Wrogom obiecywał pogrom, a biednym ojcowską opiekę. Nienawidził burżuazji, kapitalizmu i USA. Na wiecach pouczał i ganił ministrów, zwierzał się z kłopotów zdrowotnych, tańczył, pokazywał zagrania bejsbolowe, recytował wiersze, śpiewał i tulił dzieci. - Ja nie jestem już sobą! Jestem narodem! - wołał do tłumu, płacząc. Wywłaszczał majątki ziemskie i setki firm prywatnych. Modlił się do Chrystusa, ale Kościół katolicki nazywał zdrajcą. Zniósł podział władz. Ustrój podporządkował woli prezydenta. Przyjaźnił się z przywódcami Iranu, Rosji, Chin i Białorusi, a Zachodowi przepowiadał krach. Gardził demokracją parlamentarną i liberalizmem. Chciał rządzić sam i dożywotnio. Przeciwników doprowadzał do pasji, bo w ciągu 14 lat przegrał tylko jedno głosowanie, gdy w referendum w 2007 r. próbował wprowadzić własną dyktaturę w drodze głosowania. Był przywódcą pancernym. Póki żył, nie imały się go zarzuty, że podtrzymuje komunizm na Kubie, niszczy przedsiębiorczość, rozdyma państwo, napędza korupcję urzędników i wiernych, że toleruje pospolity bandytyzm. Pozostawił po sobie kraj skłócony i zrujnowany naftową monokulturą. Wenezuela jest uzależniona od ropy bardziej niż kiedykolwiek, importuje ponad 90 proc. tego, co spożywa.