Artur Hajzer

Artur Hajzer

Ur. 28.06.1962 Zm. 07.07.2013

Wspomnienie

Był świetnym krawcem, ale jeszcze lepszym himalaistą. Już jako 16-latek zaopatrywał wyprawy w plecaki, sprzęt puchowy, uprzęże. Wszystko robił w domu. Później sam zaczął wyjeżdżać w najwyższe góry i szybko przebił się do wspinaczkowej czołówki. Najwyższe szczyty zdobywał z Jerzym Kukuczką, Krzysztofem Wielickim i Wandą Rutkiewicz. - W góry chodzę dla powodzenia u kobiet, sławy i pieniędzy - mawiał z przekąsem. - Bo lepszej odpowiedzi nie mam. Dla mnie góry nie są jakąś formą mistyczną. To zadanie do wykonania. Chodził też dla innych. W 1989 r. poruszył niebo i ziemię, żeby ratować umierającego na przełęczy Lho La Andrzeja Marciniaka. W tej samej wyprawie w lawinie zginęło pięciu polskich himalaistów. A kiedy na południowej ścianie Lhotse przepadł Jerzy Kukuczka, Hajzer powiedział "stop". Zostawił góry i otworzył firmę produkującą sprzęt outdoorowy. Wydawało się, że skończył ze wspinaczką raz na zawsze, ale po kilku latach przerwy wrócił, choć bardziej jako kierownik niż himalaista. Reaktywował program Polskiego Himalaizmu Zimowego, który zakładał zdobywanie ośmiotysięczników o tej właśnie porze roku. Pod wodzą Hajzera polskie wyprawy weszły na Gaszerbrum I i Broad Peak. - Dlaczego jesteśmy tak mocni w Himalajach? To wina Stalina i Bieruta. Zamknęli nas w klatce, a my wyskoczyliśmy z niej bardzo głodni - komentował zdobycie Broad Peaku. To wejście było jednak okupione śmiercią Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego. Chcąc odpocząć od sporów wokół tragedii, Artur Hajzer wyjechał z Marcinem Kaczkanem na Gaszerbrum I. To miał być jego siódmy ośmiotysięcznik. Podczas odwrotu po nieudanym ataku stracił partnera z oczu. Myślał, że tamten spadł. Po chwili sam odpadł od ściany i przeleciał obok bezpiecznie schodzącego Kaczkana.

Dominik Szczepański

Zdjęcie profilowe: Grzegorz Celejewski/Agencja Wyborcza.pl