Jako pierwszy wiolonczelista na świecie grał tylko jedną ręką. I okazał się wirtuozem może jeszcze większym niż wtedy, gdy grał dwiema. Gdyby nie nowotwór mózgu, Dominik Połoński zrobiłby wielką karierę. Miłość do muzyki sprawiła, że po chorobie wrócił do koncertowania na wiele lat, choć jako jedyny wiolonczelista na świecie grał tylko jedną ręką. W jego krakowskiej rodzinie nie było muzyków. Jedynie prapradziadek ze strony ojca był klawesynistą na carskim dworze. Rodzice lubili muzykę, a mama Dominika pracowała w biurze organizacji koncertów Filharmonii Śląskiej w Katowicach. - Miałem pięć czy sześć lat, kiedy po raz pierwszy zabrała mnie na koncert i natychmiast pobiegłem do wiolonczel - mówił w jednym z wywiadów. Na studia poszedł do Akademii Muzycznej w Łodzi (której później został wykładowcą). Pojechał też na stypendium do Escuela Superior de Música Reina Sofia w Madrycie, gdzie studiował w klasie wiolonczeli Natalii Szachowskiej pod kierunkiem samego Mścisława Rostropowicza, będącego jej wizytatorem. Ale wcześniej, w 1998 r., dostąpił nie lada zaszczytu - został koncertmistrzem wiolonczel w założonej przez Krystiana Zimermana Polish Festival Orchestra. Wraz ze sławnym pianistą młodzi muzycy nagrali koncerty fortepianowe Chopina i pojechali w międzynarodowe tournée. - Graliśmy po dwanaście godzin dziennie! – wspominał Połoński. - I to w nieustannym zachwycie. Jego żywiołem była jednak kariera solisty. Wygrał kilka konkursów, w tym trzy międzynarodowe. Został laureatem Paszportu „Polityki” za rok 2002, dostał nominację do Fryderyka za płytę z muzyką Brahmsa i Schumanna. Koncertował w Europie i Stanach Zjednoczonych. Miał wspaniałe widoki na przyszłość. I poczucie misji, bo Połoński chciał dzielić się swoją pasją z innymi. Wierzył, że w ten sposób daje ludziom piękno, przypomina im o uczuciach i marzeniach, które wyparli pod wpływem banału codzienności. Pasmo sukcesów przerwał którejś nocy 2004 r. atak epilepsji. Diagnoza: glejak mózgu. Niespełna rok później - już po pierwszej operacji i chemioterapii - Dominik zagrał koncert w Filharmonii Białostockiej, ale, jak się okazało, ostatni przed długą przerwą. Potem była już tylko walka o życie. Miał nie przeżyć - przeżył. Miał na zawsze pozostać sparaliżowany - a chodził (lekko kulejąc), żył i pracował prawie jak inni. Założył rodzinę. Miał już nigdy nie zagrać na wiolonczeli, bo nie odzyskał władzy w lewej ręce - a nie tylko grał, lecz nawet wrócił na estradę, by wykonywać utwory pisane specjalnie dla niego przez znakomitych kompozytorów, m.in. Dariusza Przybylskiego i Sławomira Zamuszko. Pierwsza była jednak Olga Hans, kompozytorka „Koncertu na prawą rękę”, którego prawykonanie odbyło się w 2009 r. i wiązało się z powrotem Połońskiego na estradę. Jeszcze w marcu 2018 roku Dominik Połoński pracował w Lusławicach, w Europejskim Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego: przygotowywał się do koncertu „Muzyka naszych czasów”. Ale znów miał napad epilepsji. To był znak, że nowotwór powrócił. W kwietniu był operowany. Planował nagranie ze skrzypkiem Bartłomiejem Niziołem koncertu podwójnego, lecz jego stan zdrowia się pogorszył. „Lekarze stawiają chorego na raka w przedsionku śmierci. A ja zauważyłem, że można stanąć w przedsionku życia” - mówił. - Wyznaczyłem nowe ścieżki w historii człowieczeństwa. Pokazałem, jak wiele może człowiek.