Wstecz

Gdy walczył w powstaniu miał tylko 14 lat. Po wojnie był rozchwytywany na całym świecie

Aby być szczęśliwym emigrantem musi się być pokornym, a ja jestem dumnym Polakiem - mówił Jerzy Bartnik ps. "Magik", powstaniec warszawski, najmłodszy żołnierz AK odznaczony orderem Virtuti Militari. Śledząc jego losy, aż trudno uwierzyć, że to historia tylko jednego człowieka.

Jerzy Bartnik, ps. Magik, najmłodszy żołnierz AK odznaczony orderem Virtuti Militari, powstaniec warszawski
Fot. Robert Kowalewski / Agencja Wyborcza.pl

Powiązane artykuły

Gdy już po wojnie, niedługo po skończonych studiach na politechnice w Londynie, Amerykanie ściągnęli go do pracy w USA, w Stanach czekał na niego urządzony dom i opłacona podróż całej rodziny.

"Żyłem na wygnaniu od 1944 roku: jeniec wojenny, Anglia, USA i cały świat. Przeleciałem go dwa razy naokoło. Zwiedziłem prawie wszystkie kraje w Afryce, Europie, Południowej i Północnej Ameryce. Także Rosję, Chiny, Indie, Australię, od Tasmanii do Grenlandii. Od 1995 roku na stałe zamieszkałem w Polsce. Aby być szczęśliwym emigrantem musi się być pokornym, a jestem dumnym Polakiem".

Limuzyna z szoferem i polowania z ojcem

Z przedwojennego dzieciństwa Jerzy Bartnik miał same dobre wspomnienia. Od piątego roku życia mieszkał z rodziną w wilii w Kamiennej Górze - ekskluzywnej dzielnicy Gdyni, chodził tam do prywatnej szkoły "Radosna", a w domu opiekowała się nim guwernantka. Czas wolny spędzał na zbiórkach zuchów, a potem harcerskich albo jeździł z ojcem na polowania.

Ojciec - Edmund Bartnik - był oficerem I Brygady Legionów Józefa Piłsudskiego, doktorem weterynarii i dyrektorem kombinatu rzeźnickiego w Gdyni. - Ojciec miał pięknego mercedesa z szoferem, prywatnie, to był jego samochód - wspominał Bartnik. Matka pochodziła ze znanej rodziny Zatorskich, rodziny zawodowych wojskowych i oficerów.

Gdy wybuchła wojna Jerzy miał skończone 9 lat. Kilka dni przed 1 września wrócił z obozu harcerskiego. - Ojciec był już w mundurze oficera polskiego i nawet śmiał się, że ciągle na niego pasuje. Moją mamę, siostrę Lalkę i mnie wysłał z szoferem do babci do Zielonki pod Warszawą, bo uważał, że w Gdyni będzie zbyt niebezpiecznie - opowiadał.

Z Zielonki, którą Niemcy zajęli w pierwszych tygodniach września, Jerzy Bartnik najbardziej zapamiętał jak "polskie małe samoloty zestrzeliwały ogromne niemieckie bombowce", jak mama, babcia i ciotka opiekowały się rannymi, a także gdy po raz pierwszy w życiu dowiedział się czym jest głód.

Wojna zabrała mu oboje rodziców. Ojca rozstrzelano 13 listopada 1939 r. w lasach piaśnickich koło Wejherowa, matkę zamordowano w Oświęcimiu.

- W lutym 1944 roku Niemcy przysłali zawiadomienie, że matka i ciotka umarły na tyfus w obozie. Po latach sprawdziłem, że one są na liście zarejestrowane w kartotece, jako te które tam były zamordowane - opowiadał Bartnik.

Życie w partyzantce. "To było moje marzenie"

Matka Jerzego trafiła do Oświęcimia po tym jak Niemcy aresztowali w Zielonce całą rodzinę . Ktoś doniósł, że produkują w domu części do granatów. - Gestapo otoczyło całą willę i w nocy zostaliśmy obudzeni. Zaczęli wyłamywać drzwi, no i znaleźli te różne maszyny do produkcji - wspominał Jerzy Bartnik. Wszyscy, łącznie z dziećmi, zostali przewiezieni do siedziby Gestapo przy alei Szucha. Wyszli stamtąd tylko Jerzy, jego siostra Lalka i syn ciotki Dadek. - Potem słyszałem, że AK dużo zapłaciło, aby nas – dzieci uwolnić. Mama jeszcze na Alei Szucha zdjęła swój zaręczynowy pierścionek i obrączkę i dała mi prosząc, żeby to przekazać babci dla Lalki, że to wszystko co ma i żeby się tą Lalką zająć - wspominał.

Prosto z alei Szucha Jerzy trafił do stryja Alfreda, który zorganizował mu transport do partyzanckich oddziałów "Ponurego" w Górach Świętokrzyskich. - To było moje marzenie - podkreślał Bartnik.

Żołnierską przysięgę złożył 8 sierpnia 1943 roku. Miał wówczas 13 lat, był najmłodszym żołnierzem świętokrzyskich zgrupowań.

Przyznał potem, że "życie w partyzantce było straszne". "Jak się zbudowało szałas to się było szczęśliwym, a przeważnie nie było szałasu. Spało się na ziemi, nawet jak deszcz padał".

- Jak Piwnik „Ponury" zobaczył mnie, jak śpię na śniegu w listopadzie, to odesłał na kwaterę do Warszawy - opowiadał.

Po powrocie do stolicy najpierw był kurierem AK. Wysłano go do Prato koło Florencji. Eugeniusz Ihnatowicz–Suszyński, późniejszy adiutant gen. „Bora" Komorowskiego w powstaniu, dał mu wieczne pióro, w którym ukryty był dokument. Ale Włosi, po odebraniu przesyłki, zatrzymali go i uniemożliwili powrót do kraju. - A ja obiecałem mamie, że ja się będę Lalką, moją siostrą opiekował - wspominał. Po trzech miesiącach uciekł i tylko dzięki znajomości map cudem wrócił do Polski.

W drzwiach warszawskiego domu babci stanął dokładnie w Wielki Piątek, 9 kwietnia 1944 roku. Otworzyła mu siostra. "Jurek jest, ja wam mówiłam, że Jurek wróci". Babcia prawie upadła.

Powstanie warszawskie. "Tam zrobili masakrę z moich kolegów" 

W połowie 1944 został wprowadzony do batalionu "Parasol", w którym, o czym wcześniej nie wiedział, łączniczką była jego siostra Maria (bo tak brzmiało prawdziwie imię Lalki). Odkrył to dopiero tuż przed powstaniem warszawskim, gdy spotkali się w rejonie koncentracji sił batalionu przy ul. Żytniej. - To była tajemnica, taki rozkaz AK nawet dla siostry i brata - opowiadał.

W czasie powstania Jerzy Bartnik uczestniczył m.in. w walkach o Pałacyk Michla przy ul. Wolskiej, brał udział w obronie cmentarzy kalwińskiego i ewangelickiego. -Tam zrobili masakrę z moich kolegów. Setki granatów padały ze wszystkich stron. Koledzy ranni, krew wypływa z ich ust i oni tą krew połykali, bo chcieli żyć. Tam była rzeź. Cała pierwsza kompania "parasolarzy" właściwie przestała istnieć 8 sierpnia, na samym początku powstania została wybita - wspominał.

Potem na Starym Mieście bronił Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych oraz walczył w kościele św. Krzyża i na placu Napoleona (dzisiejszy Plac Powstańców). Podczas obrony PWPW stracił oko, ale gdy wybudził się w szpitalu po operacji, uciekł znów na barykady.

Miał wówczas tylko 14 lat. - Ale mówiłem, że mam trzy lata więcej. Byłem dosyć dużym chłopakiem, więc oni wierzyli. Naturalnie dowódcy nie wierzyli, ale oni wiedzieli, że ja się dobrze w ogniu zachowuję. Nie wysyłałem kogoś, tylko zawsze starałem się iść pierwszy - opowiadał.

23 września 1944 roku Jerzy Bartnik został odznaczony przez generała Tadeusza "Bora" Komorowskiego, komendanta głównego Armii Krajowej Orderem Virtuti Militari V klasy, zostając najmłodszym żołnierzem AK uhonorowanym takim odznaczeniem. - Jaki dumny byłby mój ojciec! - wspominał.

To jedno z jego najsilniejszych wspomnień z powstania warszawskiego, ale najważniejsze były dwa inne.

To najszczęśliwsze to 1 sierpnia 1944 roku. "Jedyny dzień, w który naprawdę śmiałem się, cieszyłem się, to był pierwszy dzień powstania. Potem nie było nic do cieszenia się, była tylko tragedia. Jak się zobaczyło polskie flagi, usłyszało się Mazurek Dąbrowskiego, usłyszało się nasze patriotyczne piosenki, to cieszyliśmy się jak cholera. To był najszczęśliwszy dzień".

To najgorsze i najbardziej bolesne, związane jest z siostrą.

"Wracałem właśnie z akcji i ją zobaczyłem. Tam zmęczeni, chłopcy młodzi walczyli z czołgami, a ona krzyczy: „Ten, co prowadzi to jest mój brat!". Ja mówię: „Lalka! Ja zaraz przychodzę do ciebie, tylko muszę trochę odpocząć, muszę się umyć". To był ostatni raz jak ją widziałem".

Trzynastoletnia Maria Bartnik ps. "Diana", łączniczka batalionu "Parasol", zginęła 13 sierpnia 1944 roku podczas walk na Starym Mieście.

Londyn, USA i cały świat

Po upadku powstania Jerzy Bartnik trafił do niewoli. - Powiedziałem, że będę się bić na własną rękę, ale dowódca rozkazał: Masz gangrenę, jedyny ratunek to iść do niewoli do szpitala - wspominał. Od października 1944 roku przebywał w Stalagu XIB Fallingbostel, który został wyzwolony 17 kwietnia 1945 przez oddziały brytyjskiej armii.

Po wojnie skończył studia z metalurgii na londyńskiej politechnice, pracował jako oficer brytyjskiego imperium, a potem były Stany Zjednoczone, Szwajcaria i cały świat.

- Skończyłem studia inżynierskie, ale specjalizowałem się w separacji odpadów od rud. To była kompletnie nowa dziedzina, na którą w latach sześćdziesiątych było wielkie zapotrzebowanie na całym świecie. Bo Europa, Skandynawia, Anglia, Ameryka czy Japonia była tak zanieczyszczona, a specjalistów w tej dziedzinie było tak mało, że byliśmy poszukiwani wszędzie. Więc kiedy ściągano mnie do Stanów Zjednoczonych to mało tego, że od razu dali mi urządzony dom, to zapłacili za przywóz całej rodziny. Tak samo było w Szwajcarii. W latach 1960–90 byłym wysyłany na projekty po całym świecie - opowiadał.

W 1995 roku, z drugą żoną (obie były Polkami) i najmłodszą córką, wrócił do Warszawy. - Aby być szczęśliwym emigrantem musi się być pokornym, a jestem dumnym Polakiem - podkreślał.

3 sierpnia 2008 r. Jerzy Bartnik ps. 'Magik' został odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski 'za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, za działalność na rzecz środowisk kombatanckich' Fot. Robert Kowalewski / Agencja Wyborcza.pl

Uważał, że największą szkodą dla kraju był fakt, że wielu Polaków nie powróciło z emigracji . - W Polsce przegraliśmy przez to, że ci emigranci, których myśmy najbardziej potrzebowali - najbardziej wartościowi Polacy: politycy przede wszystkim, ale tak samo naukowcy, literaci, inżynierowie, nie wrócili. Największą tragedią była ucieczka zdolnych ludzi w 1968 i 1980 roku oraz emigracja z Polski po 2003 roku - podkreślał.

Jerzy Bartnik zmarł 13 grudnia 2011 na zator w szpitalu przy ul. Szaserów w Warszawie. Miał 82 lata. Został pochowany na cmentarzu wojskowym na Powązkach.

Jeszcze w maju, kilka miesięcy przed śmiercią, rozmawiał z prezydentem USA Barackiem Obamą podczas jego oficjalnej wizyty w Polsce. – Ja jemu pytań nie zadawałem, bo po prostu uważałem, że mi nie wypada zadawać pytania. A o sobie to nie chciałem mówić, bo powiedzą, że się chwalę – niech on się pyta, a ja odpowiadam – żartował w TVN24.

Agnieszka Drabikowska

Tekst powstał na podstawie materiałów Archiwum Historii Mówionej Muzeum Powstania Warszawskiego