Wstecz

W Wilamowicach mówią językiem nie z tego świata. Miasteczko inne niż wszystkie w Polsce

Jakie korzenie mają dzisiejsi mieszkańcy Wilamowic? Istnieje kilka teorii dotyczących ich pochodzenia. Według miejscowej opowieści przybyli oni w te strony z Flandrii, zwanej w Wilamowicach również "Flamandią", lub z Holandii. Jednym z elementów, który wyróżnia tę społeczność jest język wilamowski. Niektóre nazwiska spotykane są tylko w tym miasteczku.

Wilamowice. Tablica witająca przyjezdnych w dwóch językach: polskim i wilamowskim
Fot. Tomasz Fritz/Agencja Wyborcza.pl

Powiązane artykuły

W Polsce rośnie zainteresowanie genealogią, coraz więcej osób szuka rodzinnych korzeni. W internecie znaleźć można grupy zrzeszające poszukiwaczy takich informacji, są nawet strony z gotowymi drzewami genealogicznymi. Nie wszystko jednak można ustalić.

Wilamowice to niewielkie miasteczko między Bielsko-Białą i Oświęcimiem. Mieszkańcy są potomkami osadników z zachodniej Europy, którzy przybyli tu w XIII wieku. Tyle wiemy. Ale na temat ich dokładnego pochodzenia nie ma właściwie żadnych dokumentów historycznych.

Nie wiadomo, skąd przybyli mieszkańcy dzisiejszych Wilamowic

Według miejscowej opowieści przybyli oni w te strony z Flandrii, zwanej w Wilamowicach również "Flamandią", lub z Holandii. Tej teorii nie udało się jednak ani jednoznacznie potwierdzić, ani też wykluczyć.

– Od blisko 200 lat informacje o flamandzkim pochodzeniu Wilamowian pojawiają się również w tekstach naukowców i dziennikarzy – czytamy na stronie bardzo ciekawego Muzeum Kultury Wilamowskiej. Zgromadzono tutaj zbiory związane z miejscowym językiem oraz kulturą i historią grupy etnicznej Wilamowian.

Przez wieki hermetyczna społeczność mówiła językiem wymysiöeryś, czyli wilamowskim. Język ten jest zupełnie niepodobny do polskiego. Najbliższe są mu m.in. niemiecki oraz jidisz. I tak chleb to po wilamowsku brūt, dziewczyna to makia, a świat to wełt.

Wymysiöeryś przez kilkaset lat funkcjonował jako język, w którym komunikowała się większość mieszkańców. Jeszcze w XIX w. był używany w szkole i kościele, a polskiego i niemieckiego dzieci uczyły się dopiero, kiedy rozpoczynały edukację szkolną.

Wilamowski ma nawet swojego pisarza – Floriana Biesika, twórcę poematu "Of jer wełt" ("Na tamtym świecie") wzorowanego na "Boskiej komedii". Mówi się o nim czasem "Dante z Wilamowic". Ten wysoki rangą urzędnik austriackiej kolei pisał poemat przez ostatnich 13 lat swojego życia w języku, który pamiętał z dzieciństwa. Zmarł w 1926 roku w Trieście, tam też został pochowany.

Florian Biesik Fot. Domena publiczna

– Poszedłem do Anny Bilczewskiej, bardzo starszej pani już wtedy. "Wpierw zje pan zupę pomidorową". Potem wyciągnęła stos książek, niektóre XVIII-wieczne, kroniki parafialne. Jej świętej pamięci mąż je zbierał. Wśród nich rękopis, gruby brulion. Patrzę: to nie jest po polsku, nie po niemiecku, nie po niderlandzku… "To po wilamowsku. Poemat". Daty wskazywały na lata 20. XX wieku, autorem był pochodzący z Wilamowic Florian Biesik. Pytam, czy ktokolwiek to przedtem widział? "Chyba nie" – wspominał niedawno w rozmowie z "Wyborczą" o odkryciu poematu prof. Tomasz Wicherkiewicz, przewodniczący rady programowej nowego Instytutu Różnorodności Językowej Rzeczypospolitej.

– W 1945 roku władze zakazały używania języka wilamowskiego. Wilamowianie byli prześladowani, wiele osób zostało wyrzuconych z domów pod pretekstem oskarżeń o kolaborację. Kilkadziesiąt osób zesłano do ZSRR na roboty przymusowe, niektórzy mieszkańcy zostali wysłani do obozów pracy na terenie Polski. – Dochodziło także do pobić – mówiła przed rokiem na posiedzeniu sejmowej komisji mniejszości narodowych i etnicznych Justyna Majerska-Sznajder, prezeska Stowarzyszenia "Wilamowianie".

Choć po kilku latach zakaz używania języka cofnięto, mieszkańcy bali się nim posługiwać. Dzisiaj zna go kilkadziesiąt osób. Ale działa grupa teatralna, są materiały do nauki, tłumaczone są książki, są młodzi chętni do jego nauki.

Tablice w Wilamowicach Fot. Agnieszka Michalaszek

Język ten usłyszeć można m.in. w filmie Lecha Majewskiego "Młyn i krzyż". Reżyser szukał języka mogącego imitować staroflamandzki. Znalazł go właśnie w Wilamowicach. Filmowcy na użytek "Młyna i krzyża" nagrali m.in. pieśni w tym języku.

Miejscowego języka można uczyć się dzisiaj w stolicy na Wydziale "Artes Liberales" Uniwersytetu Warszawskiego. Wielka w tym zasługa 32-letniego Tymoteusza Króla, etnologa i mieszkańca Wilamowic, który nauczył się tego języka w dzieciństwie, od sąsiadki. Używa wilamowskiego imienia i przydomka Tiöma fum Dökter. To Król też, wtedy jeszcze licealista, pomagał Majewskiemu w czasie jego pobytu w Wilamowicach. Naprowadził go na kilkunastu ludzi, którzy w tym języku nie tylko mówili, lecz także śpiewali. Tymoteusz zaraził swoim zapałem więcej młodych ludzi, zaczęło przybywać chętnych do nauki języka. Biblioteka Kongresu USA uznała język wilamowski za możliwy do ocalenia.

Agnieszka Michalaszek, właścicielka miejscowego ośrodka agroturystycznego Flamandia mówi, że w czerwcu przyjedzie do niej grupa Japończyków zafascynowanych kulturą Wilamowic. – Nauczyli się nawet naszego języka – mówi Agnieszka.

Wilamowianie mają własne stroje i zwyczaje

Nie tylko język odróżnia Wilamowice od reszty Polski. To także strój.

Wbrew powszechnej opinii nie został on przywieziony przez pierwszych osadników, a jest raczej efektem podróży wilamowskich handlarzy oraz kreatywności miejscowych kobiet, które dokonywały wyboru z przywożonych przez swoich mężów materiałów. Strój ten stał się kombinacją wzorów pochodzących z różnych zakątków Europy. Czerwone chustki nagłowne produkowane były w Vorarlbergu, materiały na fartuchy w Czechach, a według legendy odziewaczki o roślinnych wzorach sprowadzano z Istambułu, a kraciaste – ze Szkocji

– czytamy na stronie muzeum.

Zespół ludowy 'Wilamowice' w tradycyjnych strojach Fot. Grzegorz Celejewski/Agencja Wyborcza.pl

Strój ten wyróżnia przede wszystkim mnogość różnych kombinacji, w zależności od okazji. Wilamowiczanki mają np. wiele rodzajów spódnic – niebieskie i czerwone na ważne wydarzenia czy spódnice codzienne szyte ze wzorzystego kretonu. 

Ubiór mężczyzn nie wyróżnia się niczym szczególnym. Ale już tylko w Wilamowicach znany jest taniec fil. Jego poszczególne fragmenty naśladują pracę kowala, szewca, prządki i kosiarza. 

Wielkanocne śmiergusty, to zwyczaj, który nie jest znany w innych regionach Polski. Chłopcy i młodzi mężczyźni z Wilamowic poprzebierani w kolorowe ubrania uszyte m.in. z piżam, przystrojeni kwiatami z bibuły, w papierowych maskach i kapeluszach, ze starymi garnkami i trąbkami wyruszają w świąteczną niedzielę na obchód domów miejscowych panien. 

Lany poniedziałek w Wilamowicach. Fot. Tomasz Fritz / Agencja Wyborcza.pl

W świąteczny poniedziałek przebierańcy spotykają się na wilamowickim rynku. Przyjeżdżają na rynek na zrobionych przez siebie pojazdach, do ich konstruowania wykorzystują m.in. stare rowery. Czekają na ładne dziewczyny z butelkami wypełnionymi wodą. Pojawiają się tam nawet, jak jest zimno i pada deszcz. Gdy tylko na horyzoncie pojawia się młoda dziewczyna, pędzą za nią, by polać ją wodą.

"Wciąż obecnym wyróżnikiem Wilamowian są ich nazwiska – Biba, Danek, Fox, Mika, Mosler, Rosner, Schneider, a zwłaszcza Figwer i Zejma, które noszą tylko Wilamowianie i ich potomkowie. W różnych wersjach pisowni (również tej spolszczonej – Foks, Rozner, Sznajder) można je zobaczyć na nagrobkach na miejscowym cmentarzu komunalnym" – czytamy na stronie muzeum.

Ewa Furtak