Zofia Rozenbajgier

Zofia Rozenbajgier

Ur. 11.05.1946 Zm. 03.04.2021

Wspomnienie

Życiowe przypadki Zośki R. W dzieciństwie, niektóre osoby wydają się nam niezwykłe. Jak nie z tego świata. Też miałam taką postać. Była nią ciotka Zoha (mówiła o sobie Zoro), a oficjalnie była Zofią Rozenbajgier. Zaczęło się niewinnie od pływania kajakiem po kanałku na Kępie Potockiej, gdzie w latach 80. można było go wypożyczyć w celach rekreacyjnych… każdemu. Zoro chętnie wsiadła do niego i popłynęła. Pomachała nam radośnie już ze środka kanałku i powiosłowała. Schody zaczęły się, gdy na jej drodze zaczęli pojawiać się inni kajakarze. Z uśmiechem na twarzy informowała wszystkich przepływających, że nie ma pojęcia jak się skręca czy mówiąc amatorskim językiem: obsługuje kajak. - Umiem tylko płynąć prosto! – krzyczała. Męski świat, a kobieta naukowiec. Od tego momentu stała się dla mnie 4-letniej dziewczynki zjawiskiem. Nie dość, że nie umiała kierować kajakiem, to wsiadła do niego, pływała nim i umiała się przyznać, że czegoś nie umie! Wizualnie była zupełnie inna od innych ciotek czy pań z okolicy. Szczupła, nosiła brązowe golfy, włosy falujące, luźno spadały jej na ramiona. Paliła jak smok i mało mówiła. Studiowała matematykę na Uniwersytecie Warszawskim. W recenzji pracy magisterskiej miała wpis podkreślający, że przedstawiła nowy dowód na rozwiązanie określonego w pracy problemu. Po studiach została przyjęta na studia doktoranckie Instytutu Podstawowych Problemów Techniki. Jak można się domyślać w latach 70-80 kobieta miała pod górkę pośród męskich pierwiastków, którzy niczym bogowie zarządzali nauką. Zoha nie była osobą, którą można było zbyć lub spodziewać się po niej, że będzie się do kogokolwiek podlizywać. Miała poczucie własnej wartości i wiarę, że ma coś do powiedzenia w świecie, gdzie królowały umysły ścisłe. Tajemnicą poliszynela jest, że w świecie nauki sprowadzanie na ziemię innych jest na porządku dziennym. Ciotka była wierna sobie i wierzyła w miłość do grobowej deski. Po prostu chciała tak jak płynęła tym kajaczkiem – iść zawsze prosto. Nie każdy tak podchodził do życia. Jej wybranek wolał poboczne uliczki i się skończyła znajomość. W tym samym czasie miała się odbyć obrona jej pracy doktoranckiej. Jednak wstrząsające wydarzenia osobiste na zawsze odsunęły karierę. To ona zrezygnowała z tej ukochanej drogi rozwoju zawodowego. Ciężko zachorowała. Do końca życia dzielnie znosiła nieznośną chorobę. Na pytanie czy żałuje, że nie jest znaną panią profesor, śmiała się, bo mówiła, że dzięki temu odkryła Boga. Rzuca palenie by przerzucić się na druty. Pracowała u prof. Zbigniewa Religii w Instytucie Kardiologii w Aninie, choć praca wydawała się ciekawa, to nie znosiła rutyny jaką były codzienne wyjazdy do niej i zajmowanie się powtarzalnymi czynnościami każdego dnia. Marzyła o emeryturze i nadal paliła jak smok. Pewnego dnia w Instytucie ogłoszono konkurs dla osób, które chcą rzucić palenie. Nagrodą była wycieczka do Watykanu i audiencja u Jana Pawła II, który już wtedy był dla Zośki ważną postacią. Po bardzo wielu latach z dnia na dzień rzuciła palenia, odwiedziła stolicę apostolską, a po powrocie wpadła w swój drugi nałóg – robienie na drutach. Po całym jej maleńkim mieszkanku turlały się kłęby włóczki, wyskakiwały z każdego kufra, a odwiedzający ją przyjaciele obdarowywani byli szalikami, czapkami i swetrami. Cały świat na jej ukochanym Ursynowie plus o wydawnictwach z Syrii. Zośka umiała sobie zjednać przyjaciół z całego świata. Do końca życia przyjaźniła się z koleżankami z Japonii, a rozmowy telefoniczne każdego dnia odbywała ze znajomymi z całej Polski i kawałkiem świata. Telefon od niej był sygnałem poranka. Po jej odejściu większość znajomych komunikuje, że to właśnie telefony od niej były stałym elementem każdego dnia. Namiętnie zajmowała się też koordynowaniem wydawania książek swojego przyjaciela ojca Zygmunta Kwiatkowskiego, misjonarza, oddanego całym sercem i ciałem sprawie chrześcijan w Syrii. Zoro była łącznikiem między Syrią a Polską, współpracując przy wydaniach poezji o. Kwiatkowskiego, który przez 30 lat przebywał właśnie tam. Kiedyś się jeszcze spotkamy. Ona naprawdę wierzyła w Boga, co dla mnie osobiście było zaskoczeniem, bo przy jej zdolnościach matematycznych i umiejętności logicznego myślenia o wielu sprawach związanych z wiarą - mogłyby się one wydawać abstrakcyjne… ale nie jej. W ogóle z nią można było porozmawiać na tematy, których innych unikali, ona chętnie je podejmowała. Jak na przykład o umieraniu, samotności, wzruszeniu… Do przejścia na drugą stronę szykowała się od dawna i miała spakowaną torebkę przy łóżku z dokumentami. Zawsze mieszkała sama i była do końca osobą - dzielnie samodzielną. W covidowych czasach wiele osób pomagało jej jak tylko umiało. Mówiła też, że przez ostatni rok: modli się o dobrą śmierć. Chyba jej się udało, bo odeszła na covid w Wielką Sobotę. Jednej znajomej powiedziała w rozmowie dzień wcześniej: Radosnego Zmartwychwstania!

Kasia, siostrzenica