Haruki Murakami powiedział, że „Wspomnienia ogrzewają człowieka od środka. Ale jednocześnie siekają go gwałtownie na kawałki.” Teraz tak właśnie się czujemy. Był naszym przyjacielem. Najlepszym z możliwych. Dla jednych z nas Wujek, dla innych Andrew, Andruszek, Kot, pan Andrzej, pan doktor Ehrlich, Mądralucha. Wybitny tłumacz, specjalista od zarządzania. Mądry, wrażliwy, dobry i troskliwy. Wierny i lojalny. Prawy. Mający ironiczne poczucie humoru, a jednocześnie mądrość, dystans, spokój, życzliwość i szacunek dla drugiego człowieka. Zawsze można było na niego liczyć, nikomu z nas nie odmawiał swojej obecności, pomocy, dobrej rady. Zawsze dyskretny i taktowny. W radości – najlepszy kompan, w smutku – najlepszy pocieszyciel. Nikt z takim wdziękiem jak On nie opowiadał dowcipów ani nie wygrywał w scrabble’a. Nikt tak cierpliwie nie oprowadzał po Rzymie, Warszawie, Amsterdamie, nie robił takiego barszczu. Nikt tak mądrze jak On nie uczył jak dystansować się wobec problemów życia, które wydają się wielkie, a w rzeczywistości są drobiazgami. Nikt nie miał takiego oglądu świata – był dla nas najmądrzejszym przewodnikiem obdarzonym przez Naturę genialnym umysłem i inteligencją jak brzytwa, a przez historię zaopatrzonym w doświadczenia, których wolelibyśmy uniknąć. Urodził się w pięknym świecie przedwojennego Lwowa, wychował w kochającej się rodzinie mądrych ludzi. Na styku krajów, narodów, języków, kultur i religii. Z dzieciństwa wyniósł siłę otwartego człowieka pogranicza. Wszystko się w nim mieszało: Polak, Amerykanin. Polski i angielski równie ważne. Gorący katolicyzm ojca Polaka i chłodny protestantyzm matki Amerykanki. Świat 11-letniego dziecka rozpadł się w 39 roku: rodzina się rozpierzchła, a Andrew został sam. Bez rodziców, z utraconym dzieciństwem. Niewiele brakowało, a moglibyśmy go nigdy nie poznać. Mógł zginąć w Ogrodzie Saskim, jak wielu jego kolegów, choć bardziej prawdopodobne, że zginąłby 13 sierpnia 44 r. na barykadzie na Alejach Jerozolimskich, gdyby niemiecki czołgista lepiej celował. Pocisk z Tygrysa otarł się o jego nogę, ale nie zabił 15-letniego sapera z batalionu Kiliński, jednak stracił połowę nogi. Trafił do szpitala, potem do niemieckiego stalagu. Ale przeżył. Doświadczenie wojny i Powstania uformowało go jako człowieka: Polaka, patriotę, warszawiaka. To wtedy stracił wiarę w Boga. Zyskał w zamian przekonanie, że tylko człowiek odpowiada za wszystko, co robi w życiu. Dlatego tak rozumiał ludzi i powstrzymywał się przed łatwymi osądami. Dobrze rozumiał ludzką naturę, szukał w życiu tego, co piękne, dobre i mądre. Nawet w trudnych czasach. Żył wiele razy – bo w wielu językach i różnych krajach. Wiele czytając, słuchając najlepszej muzyki, pracując w różnych miejscach na świecie, podróżując. Choć skończył chemię na UJ, wybrał zawód specjalisty od zarządzania – studiował na Harvardzie, zrobił doktorat na Politechnice Warszawskiej. Doradzał polskim ministrom, cierpliwie znosząc, że nie zawsze go słuchali i źle na tym wychodzili. Na emeryturze angielski, język Jego matki, stał się jego światem tłumacza. Przetłumaczył ponad 60 książek – wszystkie świetnym klarownym, starannym językiem docenianym przez zwykłych czytelników i profesjonalnych recenzentów. Przyjaźnił się z ludźmi najpierw dużo starszymi od siebie, a potem dużo młodszymi. I wszystkich tak samo z szacunkiem i klasą obdarzał swoją uwagą. Śmierć zawsze jest nie na miejscu i zawsze nie w porę – za szybko, za rano, za nagle. Przychodzi w poniedziałek, a mogłaby w piątek. Nie pyta o nic, nie uprzedza, nie dyskutuje. Przychodzi i zostawia ból tym którzy zostali. Teraz jesteśmy smutni z powodu odejścia Andrew, ale wiemy, że byliśmy szczęściarzami móc z nim obcować, rozważać jego opinie i szukać u Niego potwierdzenia i weryfikacji własnych myśli. Ten niedosyt, że już nie porozmawiamy o tym, co jest dla nas najważniejsze, co nas nurtuje, co cieszy trzeba równoważyć tym, cośmy z Jego miłości, Jego koleżeństwa, z Jego przyjaźni wzięli. Miałeś Andrew dobre, piękne życie. Bardzo Cię kochaliśmy i zawsze będziemy Cię kochać.