Jan Gadomski

Jan Gadomski

Ur. 03.03.1949 Zm. 11.09.2022

Wspomnienie

Nieśmiertelność Wiersz Clare Harner Lyon w wolnym przekładzie BG Nie płacz po mnie nad grobem, mnie tu nie ma. Nie umarłem. Nie zapadłem w sen. Jestem w szumie wiatru nad jeziorem, w słońcu na wrzosach, ciepłym deszczu na włosach, w błysku lodu na śniegu wieczorem. Jestem dniem, co się z nocy wynurzy, żurawi na niebie krzykiem, smakiem wina, dźwiękiem muzyki I powietrzem pachnącym po burzy. W głębi lasu liści szelestem. W tym wszystkim jestem. Basia: Poznaliśmy się na początku lat siedemdziesiątych, a pobrali w grudniu 1975 roku. Jan właśnie skończył ekonomię na UW i zaczął pracować w PAN-ie. Edukację miał zmienną i burzliwą – licea w Belgradzie i Warszawie, próby studiów na fizyce i elektronice, aż w końcu zakotwiczył na wydziale ekonomii. Za to jak raz zaczął pracować w PAN-ie, to został tam do końca. Jak sam mówił: „zasnąłem w PAN-ie”. Próbował skoków w bok – w latach dziewięćdziesiątych zatrudniał się i w Ministerstwie Pracy, i w banku, przez kilka lat był związany z Ośrodkiem Prac Społeczno-Zawodowych przy Komisji Krajowej „Solidarności”, ale zawsze wracał do PAN-u, bo tam mógł robić to, co lubił najbardziej: w spokoju, bez pośpiechu myśleć. Od samego początku, już od 1968 roku, angażował się w działalność opozycyjną. Składał biuletyny i książki dla podziemnych wydawnictw, rozwoził nakłady, zbierał podpisy, występował na rzecz takiej czy innej sprawy, którą uważał za ważną. Był człowiekiem zasad, więc gdy po przełomie sprawy w kraju zaczęły iść w kierunku, którego nie akceptował, wycofał się. Nigdy nie interesowało go robienie kariery, nienawidził publicznych wystąpień, odchorowywał każdy referat na konferencjach. Nie należał do tych, którzy porywają za sobą innych, ale jeśli ktoś słuchał go uważnie, dostrzegał, jak bardzo przemyślane i najczęściej trafne były jego spostrzeżenia. Cechował go nienasycony głód wiedzy o świecie. Nie potrafił funkcjonować bez gazet, książek, wiadomości; jego pasją były polityka i historia, ale w gruncie rzeczy czytał wszystko. Mówił, że jest od wiadomości uzależniony. Dlatego tak trudno było nam przez minione dwa miesiące uwierzyć, że nie chce słuchać radia – które zawsze włączał zaraz po wstaniu - i obojętnie przyjmuje nasze relacje o tym, co się dzieje na świecie, nie chce czytać, nie chce nawet, żeby czytała mu któraś z nas. Co więcej – a to już świadczyło, że jest bardzo źle – nie chciał słuchać muzyki. Muzyka bowiem była kolejną z jego pasji, wręcz niezbędnym elementem życia – albo istniała w tle, gdy robił coś innego, albo skupiał się na słuchaniu całkowicie. Urodziła nam się córka, piętnaście lat później druga. Obie uwielbiał. Gdy były malutkie - kąpał, przewijał, karmił, chodził na spacery. Potrafił się bawić z nimi bez znużenia, czytał im, opowiadał, śpiewał. Gdy dorosły, nie zawsze akceptował ich wybory, dochodziło do spięć, ale wiedziały przecież, że mogą na niego liczyć. Był niezwykle dumny z ich osiągnięć. Marzył o wnukach i był szczęśliwy, gdy się urodziły. Wiele osób – nawet takich, z którymi od lat miał tylko sporadyczny kontakt - mówiło mi, że Jan był „jak rodzina”. Bo jego przyjaźnie były wierne, najczęściej nawiązane jeszcze w szkole czy w okresie studiów, ale i takie, które sięgały dzieciństwa. I wszyscy wiedzieli, że można na nim polegać, że wysłucha, zawiezie, wniesie szafę, przypilnuje dziecka… Lubił być wśród ludzi, ale nie w tłumie. Najchętniej przebywał w Dłużku. Tam był jego azyl, miejsce odpoczynku, wędrówek po lesie, ale i spotkań z przyjaciółmi, długich rozmów niegdyś pod lipą, potem na tarasie, wygrzewania się na pomoście, wycieczek na drugą przejmę, wieczorów dawniej przy brydżu, ostatnio scrabble’u przed kominkiem… Dom, który w dużej mierze zbudował sam. Półtora roku temu miał pierwsze spotkanie z rakiem, wydawało się, że wygrane. Myślę teraz, że jego pomysł, byśmy się zeszłej jesieni wybrali na długą wycieczkę samochodem po Europie, wynikał może z tego, że uświadomił sobie przemijanie. Introwertyk, nie zwierzał się ze swoich lęków, co często miałam mu za złe, bo czułam się wyłączona z jakiejś części jego życia, ale może chciał mnie i córki w ten sposób chronić. Bo miał w sobie głęboką potrzebę chronienia, opieki, pomocy – i to do samego końca. W szpitalu prosił, by na dalsze leczenie skierować go na Szaserów, bo „wożenie mnie na Ursynów byłoby dla Basi męczące”. Przez 47 lat był moim mężem, bardzo kochanym i kochającym – ale także, a może przede wszystkim przyjacielem. Niezastąpionym. I nagle - pustka. Nati Marom: I first met Jan in December 2015, when I came for my first family Christmas in Warsaw. I think we were both a bit apprehensive at first, which makes sense: fathers are always suspicious of their daughters’ undeserving suitors, and in Jan’s case, he was probably quite happy being the only man in a family of women. And so, to warm things up a bit, I offered to join him the next day on his drive around town in preparation for the holiday. The drive in the car was indeed awkward, with many long silences, punctuated by my curious questions about Warsaw, and Jan’s brief answers. But despite this initial awkwardness, I remember three things I learned and appreciated about Jan that day: First, that he was a loving husband to Basia, looking for the particular sherry wine that would make her happy for the holiday. Second, that he was a man of camaraderie who cherished lifelong friendships, dropping by to visit his old friend Adam at his office, where we all shared a morning shot of schnapps. Third, that he was very attached to the city where he was born and lived in all his life, pointing out to me historical monuments but mostly personal places: the apartment building by Saski Park where Wanda grew up as a child, his mother’s apartment by Plac Konstytucji… And so, this was my first welcome to the family, and over that first holiday, and in later years, little by little we bonded around the dinner table and the Scrabble board – which Jan refused to play, but always warned me: ‘Be careful, they are very cruel!’ And in this way, we formed our silent minority male block in a house dominated by women very good with words… Later, when Wanda moved to Israel, Jan and Basia came to visit us, in 2017. And although he always had a complicated relationship with this part of his history, I think it was meaningful for him to see the house on Kalisher Street, just five minutes from the beach, where his mother lived during the war. And he must have felt that his mother’s survival – and therefore his own coming-into-being – were at least to some degree, in the overall randomness of life, related to those years spent in Tel Aviv.   Two more happy visits then followed: when Lev, his first grandson, was born in March 2018, a year before Jan turned seventy; and when Noam, his second grandson, was born in January 2020. I remember Jan holding them as babies, just a week or two old, and feeding them from a bottle. And whenever we visited Marysin, every morning the boys and I would be up first, playing in the living room, and then Jan would emerge from the basement in his pajamas and would always do a little show for them before taking a shower and then drinking his gigantic cup of coffee in the kitchen. I loved seeing him play with them and read to them – there was a very natural and easy bond between Jan and the boys – and, by that time, the balance in the family shifted decisively to the side of the boys… And just a year ago, Jan and Basia came to visit us again, this time in our new home in Paris. On Sunday morning, Jan, Lev and I took the metro to see the Arc de Triomphe wrapped up by Christo in gray fabric. I remember Jan was especially easy-going that day, he was delighted with Lev as he was walking down the Champs Elysees, and everything felt just lovely and happy. When we came to see Jan just a month ago, he was already too weak to play with the boys. But they showered him with kisses, on his arms, on his legs… and he would pretend to be surprised and tickled: oy, oy, oy… (Or maybe he wasn’t pretending…) This is my greatest sorrow that Jan has left us too early: that he will not get to see Noam and Lev grow up more; and that they will not have Jan in their lives – playful, fun, and loving as he was with them. We will miss you a lot, Jan, Be in peace תנוח על משכבך בשלום, יאן Wanda, Ania i Agnieszka Baumritter: W naszej rodzinie Janek był od zawsze. Mieszkaliśmy w tej samej kamienicy, w najdawniejszych czasach przychodził do nas na telewizje i w zasadzie dorastaliśmy razem. W jakiś przedziwny sposób Janek przyjaźnił się z nami wszystkimi, z cala rodzina… był bliskim kolega Danka, później jako dorosły człowiek wpadał na Szucha do rodziców, w jeszcze późniejszym czasie najserdeczniej opiekował się nasza Mama gdy my wszystkie rozpierzchłyśmy się po świecie. Ale co lato spotykaliśmy się chociaż na chwilę na Mazurach. No i Wy kochane dziewczyny pojawiłyście się w naszej Dluzkowej Rodzinie budując cudowną oazę pod drewnianym szyldem na Borówkowej 3. Setki wspomnień z Dłużka… z leniwych godzin na pomoście, z wielu wypraw dookoła jeziora, wieczorów i niekończących się ciekawych rozmów, czasem zajadłych dyskusji i zajadłych scrabbli, hektolitrów wina i herbaty… i zawsze w tym Janek - małomówny, uważny, świdrujący wzrokiem, do kości serdeczny, kochany i oddany. Basiu, Wando, Julu… nic nie można powiedzieć. Wiemy, że strasznie pusto bez Janka, że odszedł tak wcześnie i tak nagle. Jesteśmy z Wami całym sercem. Staszek Matwin: Odszedł Janek Gadomski. Przyjaciel od zawsze. Uczciwy i zasadniczy. Solidny do bólu, można było na nim polegać we wszystkim. Mówił mało, ale jak już coś powiedział, to warto się było nad tym zastanowić. Żegnaj Janku! Małgosia Raszewska: Jana poznałam ponad pól wieku temu. Spotkaliśmy się na Mazurach. Wówczas bardzo pilnował, aby zwracać się do niego per Jan,  a nie Janek czy Jasio, a gdy ktoś używał wołacza " Janie",  odpowiadał  " ja też nie". I pewnie dlatego dla mnie na  zawsze pozostał Janem. Wiele razy pomagał mi w podejmowaniu tak zwanych "życiowych decyzji". To Jan przekonał mnie do wyboru tych a nie innych studiów,  a po ich ukończeniu  doradził, gdzie podjąć pierwszą pracę. Nigdy tych decyzji nie żałowałam. Za czasów studenckich  razem grywaliśmy w brydża. Później praca i  dzieci  nie pozwalały na częste spotkania w Warszawie,  ale nadrabialiśmy to w Dłużku. a od kilkunastu  lat mazurskie wieczory spędzaliśmy z Basią, Janem i Sławkiem, w czwórkę, przy Scrabblu. Nasze dzieci  bardzo go lubiły i szanowały. Nie pozwalał im mówić do siebie "wujku",  a ponieważ trudno im było zwracać się do niego po imieniu, to w końcu przekornie  nazywały go  "fujkiem". Przez lata dorośleliśmy, a potem  starzeliśmy się, a Jan  był  niezawodnym przyjacielem, zawsze tak samo serdecznym,  pomocnym, pogodnym człowiekiem ze wspaniałym poczuciem humoru.  Czasami niewiele mówiącym, ale nigdy nie kryjącym swego zdania, opinii i preferencji. Jan przez te wszystkie lata trochę posiwiał i  troszkę przybrał tu i ówdzie, ale zawsze  był tym samym  oddanym, kochanym Janem, jakiego poznałam  ponad 50 lat temu, na którego zawsze mogłam liczyć, który nigdy nie sprawił mi zawodu. Jest nam ze Sławkiem bardzo smutno  mijać mazurski   dom z zielonym dachem ze świadomością, że Jana już  tam nie spotkamy.  Dla nas zawsze tu będzie obecny. Krzyś Wagner: Kochane Basiu, Wando, Julko, drodzy przyjaciele. Jan był dla mnie bliski jak brat (nie miałem własnego rodzeństwa, ale Jan mi je zastąpił). Wanda (moja żona) znała go właściwie od dziecka, ja znam go od wczesnej młodości. Kochaliśmy go z Wandą, kochały go nasze dzieci. Nasze wnuki traktowały go jak dodatkowego dziadka, a Jonasz, gdy miał niewiele lat, uważał go nawet za pradziadka. Tak wiele wspomnień, wspólnych wieczorów, spotkań, wypraw, wspólnych Wigilii – dziecięcego święta, do którego ostatnio dołączyli Lev i Noam. Czuliśmy się rodziną. Teraz zabrakło Jana – ale rodziną pozostaniemy. Jan był bardzo dobrym, serdecznym człowiekiem z wielkim poczuciem humoru – ale gdybym miał go krótko scharakteryzować – to jego podstawową cechą była uczciwość. Uczciwość w relacjach, sprawiedliwość w ocenie ludzi, ale też uczciwość intelektualna – Jan nie przyjmował automatycznie powierzchownych, bieżących sądów i ocen, niejednokrotnie miał zdanie odmienne od aktualnie dominujących. Często się spieraliśmy, ale też często po czasie przyznawałem mu rację. A więc był dla mnie w wielu sprawach autorytetem (teraz zabraknie mi tego kompasu). I jeszcze jedno (a propos autorytetu) – Jan zawsze cenił dobre wina – ja kiedyś preferowałem kultury chmielowe – ale Jan przekonał mnie do wina i nauczył je smakować – i za to mu będę zawsze wdzięczny. Krzysztof Hagemejer: Janka poznałem 50 lat temu, w 1972 roku na wydziale ekonomii UW, kiedy to stosunkowo niewielka garstka studentów tego wydziału przyłączyła się do ruchu protestu przeciwko planowanemu połączeniu w jedną organizacji młodzieżowych obecnych na wyższych uczelniach – ZSP i ZMS. Tak dla mnie jak i dla Janka było to pierwsze zetknięcie się i nawiązanie kontaktu z rodzącą się opozycją demokratyczną. Od pierwszych spotkań urzekał spokojem, życzliwością, gotowością niesienia pomocy. Janek był wówczas dwa lata bliżej ukończenia studiów – przez dłuższy czas widywaliśmy się sporadycznie – przy okazji różnego rodzaju spotkań opozycyjno-towarzyskich. Janek podjął pracę w PAN w Instytucie Badań Systemowych, ja dwa lata później w Zakładzie Modelowania Matematycznego w Centrum Obliczeniowego Komisji Planowania (jednak po paru latach musiałem zmienić pracę i wylądowałem w resortowym instytucie Ministerstwa Handlu. Modelowanie systemów gospodarczych było Janka pasją przez całe życie i kiedykolwiek spotkaliśmy się opowiadał z entuzjazmem o swoich naukowych odkryciach i zamierzeniach. Ja niestety byłem coraz mniej wdzięcznym słuchaczem, gdyż i moje zainteresowania, i moja wiedza coraz bardziej oddalały się od modelowania całej gospodarki i zmierzały w stronę polityki społecznej, jej uwarunkowań ekonomicznych i skutków. Jestem jednak bardzo szczęśliwy, że moje ostatnia dłuższa rozmowa z Janem – w czasie długiego spaceru w Łazienkach w 2021 roku – dotyczyła właśnie wówczas wydanej jego książki „Wybrane problemy modelowania makroekonomicznego produkcji”, której kopię – z dedykacją – dostałem wówczas w prezencie. Okazja do dłuższej i bliskiej współpracy z Janem przyszła wiele lat później, już po czerwcu 1989 roku, kiedy reaktywowano Ośrodek Prac Społeczno-Zawodowych przy Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Reaktywowany Ośrodek był niewielki w porównaniu z tym, jaki działał w czasach pierwszej „Solidarności”; obok dość licznej grupy współpracowników, wykonujących różne badania na zlecenie Ośrodka, na (mniej lub bardziej) stałe pracowały tam tylko trzy osoby: Ryszard Bugaj, który Ośrodkiem formalnie kierował, Jan Gadomski, który był jednoosobowym biurem Ośrodka i zapewniał niesłychanie skutecznie jego codzienne funkcjonowanie, i Krzysztof Hagemejer, który przejął kierowanie ośrodkiem po tym, gdy Bugaj zaangażował się w działalność stricte polityczną w „Solidarności Pracy”. Dwa lata wspólnej pracy w Ośrodku zbliżyły nas bardzo i poza dbaniem o sprawną działalność Ośrodka (Jan był tu nieoceniony, także ze względu na opanowanie, z jakim reagował na wszelkie a liczne przeciwności), spędzaliśmy wiele czasu na pasjonujących rozmowach o dynamicznie wówczas zmieniającej się sytuacji politycznej, społecznej i gospodarczej. W maju 1991 odszedłem z Ośrodka do Ministerstwa Pracy, Jan został – w zasadzie by pogasić światła, gdyż w międzyczasie Komisja Krajowa „Solidarności” straciła zainteresowanie jakimikolwiek ekspertyzami czy poradami. Po 1993 roku, po rozpoczęciu pracy w MOP, w Warszawie bywałem tylko od czasu do czasu i Jana przez te dwadzieścia lat widziałem tylko parokrotnie. Po powrocie do Polski w 2014 roku spotkaliśmy się tylko parę razy na dłużej i „on purpose”; reszta spotkań z Janem (i z Barbarą) była w większości przypadkowa – czy to na demonstracjach, czy to na tłumnych imprezach towarzyskich, czy to na lotnisku lub na nadbrzeżu w Tel Avivie. Ostatni raz spotkaliśmy się w czerwcu 2022, 4 czerwca pod dawną „Niespodzianką”. Trudno mi uwierzyć, że nie spotkamy się już więcej – i wielki żal, że tych spotkań było tak mało. Bardzo mi będzie Jana, jego mądrości, jego uśmiechu i jego spokoju w patrzeniu na świat, brakować. Jan W. Owsiński: Zanim faktycznie w imieniu kolegów zabierze głos Ignacy Kaliszewski, pozwolę sobie na parę słów niejako w imieniu dyrekcji Instytutu. Nazywam się Jan Owsiński, jestem zastępcą dyrektora ds. naukowych Instytutu Badań Systemowych Polskiej Akademii Nauk, którego to Instytutu pracownikiem był przez kilkadziesiąt lat Jan Gadomski. Najpierw chciałem zaprzeczyć, by – jak to wspomniał któryś z moich przedmówców, za żartem Jana – kiedykolwiek „zasnął on w PANie”. Być może zasnął, teraz, w Panu, ale z pewnością, jako pracownik Instytutu, nie zasnął w PANie. Był twórczym, aktywnym i chętnie współpracującym z innymi naukowcem. Podejmował nowe tematy, nowe wyzwania, i był stale, do ostatnich kilku miesięcy, pełen inwencji. Związał się z Instytutem, co było niewątpliwie poważną decyzją, obarczoną ryzykiem – w pewnym sensie wyobcował się ze swojego naturalnego środowiska naukowego ekonomistów. I, jakkolwiek zachował z tym środowiskiem żywe więzi, to jednak owo ryzyko dawało znać o sobie, jak choćby w sprawie recenzji jego ostatniej, wydanej niedawno książki. Podejmował to ryzyko całkowicie świadomie, także po to, aby mieć bardziej swobodny, możliwie wolny od środowiskowych nacisków, pogląd na analizowane i rozwiązywane zagadnienia. Osobiście sporo współpracowałem z Janem, a zwłaszcza w dwóch większych projektach, jednym na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku, a drugim – około 10 lat temu. W tym pierwszym pracowaliśmy w nieco większym zespole, 5-6 osób, w tym z zagranicy, a w drugim – już tylko we dwóch, przy czym wiodącą role odgrywał niewątpliwie Jan. Z tego drugiego projektu zostało sporo materiału do wykorzystania i jakiś czas temu rozmawialiśmy z Janem o możliwym wykorzystaniu tego materiału, na przykład do napisania książki. Ta możliwość ciągle istnieje…. Ceniliśmy wszyscy Jana jako kolegę, towarzysza, przyjaciela, jako chętnego i spolegliwego współpracownika, jako twórczą i pozytywną osobowość, i będzie nam Go bardzo brakowało. Na pewno będziemy o nim pamiętali, a niektórzy z nas zostają z nadzieją ponownego spotkania. Ignacy Kaliszewski: Pracowaliśmy od pewnego czasu z dr. Janem Gadomskim, dla mnie: Jankiem, nad zagadnieniem, które zidentyfikowaliśmy niezależnie, każdy na polu własnych zainteresowań badawczych. Dążyliśmy do przedstawienia naszych ustaleń i wyników formalnych w terminach ogólnych, uniwersalnych. Wszystko wskazywało na to, że będziemy w stanie pokazać ograniczoną stosowalność pewnych uznanych poglądów, ekonomicznych i z zakresu teorii podejmowania decyzji, i przedstawić ich uogólnienia. Prace szły wartko, aż do 14 czerwca tego roku. To data wiadomości przesłanej przez Janka do mnie, zawierającej kolejną wersję naszej pracy. Potem już tylko choroba i jej tragiczny finał. A mieliśmy wspólne plany. Prezentacja seminaryjna, publikacja, przedstawienie naszych wyników na konferencjach. W to wszystko wmieszało się nam Przeznaczenie, Przeznaczenie, z którym nie da się negocjować. Można powiedzieć, że Janek odchodząc złożył na moje ręce naukowy legat. Legat, z którego, jeżeli tylko Przeznaczenie mi pozwoli, postaram się zrobić najlepszy możliwy użytek. Z Jankiem jako współtwórcą, co zawsze będę podkreślał. Jego odejście, to strata dla naszego zespołu, Zakładu, Instytutu, i środowiska naukowego. Brakuje go nam i będzie go nam brakować. Z Jankiem miałem też okazję uczestniczyć w wydarzeniu niosącym nadzieję na lepszy świat, lepsze jutro. Uczestnictwo w ruchu Solidarności, którą Janek na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego już wieku aktywnie organizował w Instytucie, było dla nas obu oczywistym wyborem. Woda, las, pogranicze Warmii i Mazur, to miejsce, w którym Janek przez lata spędzał wakacje. Poznałem to miejsce, to wieś Dłużek. Spotykałem tam Janka i chyba rozumiem, dlaczego tak konsekwentnie do tego miejsca co roku wracał. Miał tam blisko do natury. W takich chwilach mówi się „Żegnaj”, choć Ci, którzy mają dar wiary, powiedzą pewnie „Do zobaczenia”. A tu, teraz i w przyszłości, pozostaje nasza życzliwa pamięć o Nim. Marek Zaleski: Janka widziałem jeszcze niedawno, bo 27 sierpnia. Był już z nim wtedy mały kontakt, Janek przebywał już w sobie, ale kiedy Basia powiedziała głośno, że ma gościa, otworzył oczy. W pokoju było prawie ciemno, zacząłem desperacko wspominać pewien słoneczny dzień sprzed 45 lat, kiedy obaj siedzieliśmy na dachu jego domku na Mazurach i układaliśmy nowe rynny. Tamtego czerwcowego dnia, Rabelaisowskie, rzekłbym, poczucie humoru Janka i piwo „Warmińskie” czyniły mozół tej pracy znośnym. Mówiłem mu o tym, Janek spojrzał na mnie i powiedział tylko jedno słowo „Młodzi…”. Znowu zamknął oczy i już był gdzie indziej. Przyszły mi potem na pamięć słowa bohatera serialu Patrick Melrose : „Nasze życie to historia rzeczy, do których przywiązujemy wagę. Reszta to opakowanie”. W tamtym ciemnym pokoju zwykła rzecz, aluminiowa rynna z GS-u w Jedwabnie, stała się w jednej chwili i dla mnie znakiem czegoś bezcennego i bezpowrotnie utraconego; czegoś, co tak beztrosko traciłem z Jankiem, moim przyjacielem, jeszcze przez całe długie lata. Dobrze się z Jankiem układało rynny, dobrze się żartowało i dobrze się z Jankiem rozmawiało o rzeczach, do których obaj przywiązywaliśmy wagę, z biegiem lat coraz bardziej starając się nie tracić czasu na rzeczy niepotrzebne. Na Janku zawsze można było polegać: Janek był uważny, tego talentu zawsze mu zadrościłem - ze swoim trzeźwym sądem i ze swoim humorem, wiedział jak się rzeczy mają, znał miarę rzeczy. A teraz zostaliśmy bez niego z naszym bałaganem. Dzisiaj żegnam Cię, Janku. Kadysz: Jitgadal wejitkadasz szemeh raba. Amen Bealema di wera chirutech. Wejamlich malchutej, wajacmach purkanej, wajekarew meszihej, amen Bechajeichon uwejomeichon uwechajei dechol beit Jisrael baagala uwizman kariw. Weimru: Amen. Amen jehe szemeh raba mewarach lealam ulealemei alemaja. Jehe szemeh raba mewarach lealam ulealemei alemaja. Jitbarach wejisztabach wejitpaar wejitromam wejitnase wejithadar wejitale wejithalal szmej dekudsza brich hu. Berich hu. Leela min kol birchata, weszirata tuszbechata wenechemata daamiran bealema. Weimru: Amen. Amen. Jehe szelama raba min szemaja, wechajim aleinu weal kol Jisrael. Weimru: Amen. Amen Ose szalom bimromaw, hu jaase szalom aleinu, weal kol Jisrael. Weimru: Amen. Amen.

Pogrążeni w żałobie.